Rządowa kampania prounijna przybiera rozmiary nie notowane od 1989 r., a niektóre organizacje pozarządowe bez żenady sięgają przy tej okazji po pieniądze podatnika, sprzedając rządowi Millera swe usługi propagandowe; także i media dostają rządowe granty za zaangażowanie się w tę propagandę... Chociaż ręczne sterowanie prasą, charakterystyczne dla czasów PRL-owskich, należy już do przeszłości, okazuje się, że można sterować prasą już nie na zasadzie "partia każe", ale na zasadzie: rządząca koalicja zapłaci...
Nie trzeba też dodawać, że koszty dwudniowego referendum będą dwukrotnie większe od kosztów zwykłych wyborów parlamentarnych. Wszystko to pobudza do refleksji wyrażonej przez pewnego starego, doświadczonego obywatela: "Jeśli to jest takie dobre, po co ta kosztowna agitacja?"...
Być może z braku wiarygodnej odpowiedzi na to pytanie eurofile kierują swą propagandę głównie do młodzieży, nawet szkolnej, której wyznaczają zadanie "przekonywania rodziców, by głosowali na tak".
Zawsze wydawało mi się - a nie jest to chyba pogląd odosobniony - że to rodzice, opierając się na swej wiedzy, doświadczeniach i praktyce - a zwłaszcza trosce o los swych dzieci - powinni wprowadzać je w świat rozumienia polityki, jej mechanizmów, tajników i pułapek. Widocznie autorzy prounijnej propagandy uważają, że dzieci wiedzą lepiej od rodziców, co to polityka, albo też uważają, że rodzice nie kochają swych dzieci, będą im źle doradzać, toteż lepiej, żeby dzieci uczyły politycznego rozumu rodziców...
Zapewne w tym celu organizowane są po szkołach gimnazjalnych agitacyjne imprezy, przypominające nieraz do złudzenia akademie ku czci rewolucji październikowej z czasów minionych, choć chyba nie do końca jeszcze minionych. Zauważyłem, że imprezy te nawiedzają prounijni agitatorzy wyposażeni w krótkie broszurki, z których cytują obficie liczby i cyfry, wiele to pieniędzy popłynie z UE, gdy tylko odpowiemy pozytywnie na rządową agitację... Cyferki i liczby, zawarte w tych broszurkach, pochodzą niewątpliwie z Traktatu Kopenhaskiego podpisanego w niejasnych do końca okolicznościach przez Millera, jednak traktat ten liczy 6 tys. stron i nawet specjaliści są zdania, że zawiera wiele niejasnych, dwuznacznych, a nawet przeczących sobie sformułowań. Cytowane przez agitatorów broszurki żadną miarą nie pokazują tych niejasności i dwuznaczności, ani zagrożeń (także dla młodzieży: np. zbiednienie ich rodziców!), jakie niesie akces do UE. Ba! Nie pokazują nawet względnego i podejrzanego charakteru samych tych liczb i kwot pieniędzy, uzależnionych przecież w zdecydowanej większości przewidzianych traktatem przypadków od... własnego wkładu polskich obywateli, gmin czy innych podmiotów gospodarczych. Przerzucanie się tymi kwotami, żonglowanie nimi może sprawiać na młodych ludziach wrażenie, ale porównywalne raczej z występami prestidigitatora, który wyciąga z pustego niby cylindra a to szklaną kulę, a to żywego królika czy tykający budzik. Robi to wrażenie, ale wiadomo, że to tylko sztuczka. Oczywiście - dzieci są najpierw przekonane, że w pustym cylindrze naprawdę siedział królik i dopiero troskliwi rodzice potem tłumaczą im, że przecież z pustego i Salomon nie naleje, że w życiu bywają sztuczki, tricki, a zwłaszcza w polityce bywa wiele kuglarstwa.
... Toteż samo już założenie obecnej kampanii propagandowej: że "dzieci mają przekonywać rodziców" - wydaje mi się tym stawianiem wozu przed koniem, w którym celowali propagandyści i agitatorzy "lat minionych". Na wszelki wypadek wziąłem więc te "lata minione" w cudzysłów: sporo jeszcze kontynuacji.
Pomóż w rozwoju naszego portalu