Mój ojciec nieraz powtarzał: "Dzięki Bogu chleba nam wystarcza
co roku do żniw". Aby to osiągnąć, największą parcelę na polu zajmował
łan żyta i zagony ziemniaków. Podstawowe produkty. Z gospodarki sprzedawało
się tylko tyle, żeby zapłacić podatki i kupić raz na dwa lata dla
każdego juchtowe buty i cajgowe ubranie.
Bywało, że przyszedł czasem rok nieurodzajny. Po omłotach
obliczenia wykazywały, że zapas zboża jest niewystarczający. Wtedy
dodawało się do chleba przy zaczynie 20% tartych ziemniaków. Mama
po wypieku, smakując chleb, chwaliła, że jest nawet lepszy, bo pulchniejszy.
Przekreślała z góry możliwość grymasów z naszej strony. Chleb piekła
mniej więcej raz na osiem dni. Zawsze razowy. Ostatni bochenek tak
wysychał, że trzeba było do niego mocnych zębów. Na wsi żyło wielu
biedaków, którym chleba starczało tylko do marca. Potem aż do żniw
karmili się ziemniakami.
Bogaci pytlowali mąkę i jedli biały chleb. "Chleb pytlowany
- ostrzegał nas ojciec - nie jest zdrowy". U nas pytlowano mąkę tylko
na kluski i na kołacze świąteczne. Ponieważ praca mlewa na żarnach
była bardzo ciężka, wożono z czasem także żyto do młyna i przepuszczano
na razówkę.
Żarna pozostały do czasów dzisiejszych w wielkim poważaniu.
Niektórzy gospodarze przy repatriacji zostawiali meble, ale zabierali
żarna: "Może tam na Zachodzie nie będzie młynów, to bez żaren nie
mamy co robić" - mawiali.
Poza chlebem żywiła nas matka tym, co urosło na polu
i w ogrodzie. Kupowało się bardzo skąpo kawę, herbatę, cukier. Nigdy
mięsa. Czasem pożyczało się ćwierć wieprzka u sąsiadów, by oddać
po zabiciu własnego. Świniobicie było zawsze przed Bożym Narodzeniem.
Dziś z Wysokiej do Łańcuta jest dość blisko. Wysokie
domy wybudowano aż do granicy miasta. Nowe domy wyrastają na przedmieściach
w kierunku wsi, tak że obecnie mieszkańcy miasta i mieszkańcy wsi
są niemal sąsiadami. Bywa, że gdy jakiś obcy zajdzie do domu, to
nie może poznać, czy jest we wsi, czy już w mieście. Nie tak było
przed wojną. Między wsią a miastem istniała przepaść. Wysoka i Łańcut
to były dwa zupełnie odmienne światy. Ze wsi do miasta było daleko.
Tak daleko, jak z zapadłego kąta kraju do stolicy; jak z epoki kamienia
łupanego do wieku pary i elektryczności. Wysoka na początku XX wieku,
zresztą jak wszystkie sąsiednie wioski, nie odbiegała daleko poziomem
życia i wyglądem od średniowiecza. Niskie domy, prawie wszystkie
kryte słomą, dużo kurnych chat, w domach mieszkalnych małe okienka.
Aby otworzyć okno, trzeba było całe wyjmować z ramy. Wysoka była
jednak samowystarczalna. Nikt nie szukał pracy poza wsią. Był nawet
prymitywny chałupniczy przemysł tekstylny i spożywczy.
Pomóż w rozwoju naszego portalu