Niedzielne popołudnie zachęcało do spaceru. Zaroił się nadsański deptak, bo wiatr rozgonił chmury i wyjrzało słońce. Od pewnego czasu zbliżali się ku sobie. Z jednej strony szykowne
małżeństwo, które przyciągało wzrok przechodniów, a z drugiej - zwykły osobnik, zbyt pospolity, by ktokolwiek zwrócił na niego uwagę. Mijali się właśnie, kiedy ów człowiek
ukłonił się obojgu i przyjaźnie pozdrowił męża. Reakcja żony była natychmiastowa.
- Skąd ty go znasz? - spytała z nutą zdziwienia i dezaprobaty w głosie. - Pamiętam tego typa, jak tułał się pijany po ulicach i bramach,
to alkoholik - dodała.
- Owszem, alkoholik - odparł mąż - ale podobno już nie pije.
- Pije nie pije, ale alkoholik - upierała się kobieta. - Ty masz pozycję, więc powinieneś dbać o prestiż i unikać podejrzanych znajomości.
Tego dnia wieczorem alkoholik pomógł dzieciom odrobić zadanie, potem przygotował kolację, wreszcie obejrzał z nimi dobranockę. W domu panowała atmosfera harmonii i spokoju.
Odkąd pogrzebał mroczną przeszłość zobaczył nagle inny obraz świata. Ze zdumieniem odkrył, ile sensu tkwi w prostej codzienności i że to ona właśnie stanowi o jakości
życia. Przez wiele lat poruszał się w pijanych wizjach, do których nie pasowały takie pojęcia, jak dom, rodzina czy uczucia. Były zbyt błahe. Właściwie rzeczywistość nie miała żadnego kształtu,
stanowiła kompletny chaos, w którym niepodzielnie rządził alkohol. On podejmował decyzje, rozwiązywał problemy, pokonywał granice. A kiedy pozostawił po sobie już tylko żałosne rumowisko,
pojawiał się wówczas jako ratunek. W otępiałym umyśle tworzył iluzję, że jest skutecznym sposobem na stres, że łagodzi cierpienie i pozwala zapomnieć. I tak koło się zamykało.
Spoglądając w przeszłość widzi dokładnie moment, w którym wyrwał się z obłędu. Kiedy uświadomił sobie, że jest bez szans w konfrontacji z alkoholem,
że przegrał, ujrzał szansę. Pojął iż nie ma alternatywy. Albo wódka albo życie. Zaczął je odbudowywać na nowo i z uporem. Nie było to proste, bo przez długie lata wszystko wokół
skutecznie niszczył. Dlatego teraz każdy z trudem odzyskany okruch był jednakowo ważny. I krzątanina żony w mieszkaniu i ciepły oddech dziecka przytulonego
do piersi, nawet obrus na stole czy firanka w oknie. Nigdy wcześniej nie doznał tylu wzruszeń, nigdy nie miał przed sobą tak jasnego celu. Była nim absolutna trzeźwość, którą pojmował jako
kompletną przemianę, taki renesans duszy. Zrozumiał, że abstynencja nie wystarczy. Daje jedynie czas na refleksję, ale sama z siebie nie usuwa przyczyn, a na pewno nie czyni tego
automatycznie. Żeby trzeźwieć musiał dotrzeć do swego wnętrza, zmierzyć się z własną słabością i nawykami, zrekonstruować sponiewieraną alkoholem świadomość. Na tej drodze nie było
miejsca na ustępstwa, pobłażanie czy eksperymenty.
Spotkane na deptaku małżeństwo złożyło wizytę znajomym, którzy tego dnia wydawali imieninowe przyjęcie. Wspólne zainteresowania, podobny status społeczny i materialny sprawiały, że łączyła
ich spora zażyłość a może nawet przyjaźń. Podobne relacje odnosiły się do pozostałych gości. Jednym słowem, sami swoi, a to zapowiadało miłą atmosferę i dobrą zabawę,
tym bardziej, że całe towarzystwo mieściło się w zbliżonym standardzie, oczywiście ponadprzeciętnym. Tak więc bukiety imieninowe były okazałe, ubiory firmowe, a stół biesiadny prowokujący.
Z upływem czasu spotkanie nabrało wigoru i tempa. Toasty wznoszono częściej i spełniano rzetelniej. Do dna. Początkowa powściągliwość i rutynowy umiar znikły
bez śladu. Niewątpliwy wpływ na ten stan rzeczy miała zasobność stołu, który nie sprzyjał wstrzemięźliwości i etykiecie, za to doskonale wpływał na samopoczucie. Goście iskrzyli
humorem i imponowali elokwencją, panie stały się jakby bardziej zalotne, a panowie mniej pryncypialni. Mimo rozgardiaszu żona była czujna. Ukradkiem obserwowała męża i choć
na pozór niczym się nie wyróżniał odebrała pierwszy sygnał. W jego zachowaniu zauważyła pewną nerwowość i oznaki coraz mniejszego kontaktu z otoczeniem. Teraz całą uwagę
skupił na alkoholu. Drażniły go przerwy między kolejkami, więc ignorując zwyczaj przejął inicjatywę. Nalewał, wymyślał toasty, prowokował. Po obcym, szklanym wzroku, którym omiatał gości żona poznała,
że praktycznie jest nieobecny i że nadchodzą kłopoty. Co prawda nigdy nie robił jakichś karczemnych awantur, ale obelg nasłuchała się niemało. Finał zwykle odbywał się po powrocie do domu,
gdzie wyładowywał swą wściekłość za to, że go oderwała od stołu. Taka już była jej rola. Musiała użyć wszelkich podstępów i sposobów, by męża wsadzić do taksówki, bo w miarę
wypijanych kieliszków łamał konwenanse. W konsekwencji mogła ucierpieć jego reputacja, a przecież był szanowanym człowiekiem. Późną nocą usłyszała dźwięk szkła w domowym
barku. Zawsze mu będzie mało - pomyślała. Nazajutrz przeżywał ciężkie chwile. Dokuczliwy kac paraliżował ciało a na dodatek gryzło go sumienie. Z zamglonej pamięci wygrzebał
szczątki zdarzeń, ale w żaden sposób nie mógł z nich sklecić logicznej całości. Pojawił się niepokój i dręczące znaki zapytania. Czuł, że przeholował, lecz tym się specjalnie
nie martwił. Ważne było, jak dalece. Ani przez myśl mu nie przeszło, że może być na zakręcie, skoro przejmuje się skutkami, a bagatelizuje przyczynę. Nigdy nie zdobył się na obiektywną samoocenę,
gdyż alkohol traktował jako źródło doznań a nie zagrożeń. Poza tym osiągnięta pozycja społeczna utwierdzała go w przekonaniu, że jest człowiekiem odpowiedzialnym, który steruje własnym
życiem. Pewien dyskomfort psychiczny sprawiła żona. Sądził, że mu pomoże odtworzyć przebieg spotkania i wypełnić luki w pamięci. Nic z tego. Wyglądała na obrażoną i zimną
jak lód. Jedyną reakcją był pogardliwy epitet, który usłyszał z jej ust, gdy wychodził do pracy - alkoholik. Brednie wygaduje - pomyślał - jest zła i chce się odegrać.
Alkoholik to dół społeczny, słabość i nędza - klasyfikował. Żadno z określeń nie pasowało do niego. Był zamożny, wpływowy i silny, co znaczyło, że jak zechce, potrafi
być poza zasięgiem pokus i instynktów. Jeżeli tak łatwo udało mu się umotywować i rozgrzeszyć, nie miał też trudności z odroczeniem w czasie dopiero co podjętych
zobowiązań, dlatego wśród robionych w sklepie zakupów znalazła się butelka wódki. Zapewne wówczas nie przeczuwał, że stracił nad sobą kontrolę a jego życie rozwali się jak domek
z kart. W niedługim czasie został aresztowany za spowodowanie groźnego wypadku drogowego. W wydychanym powietrzu policja wykryła ponad dwa promile alkoholu.
Przedstawione historie są prawdziwe, ale nawet gdyby je uznać za fikcję literacką wymyśloną dla potrzeb tekstu, to i tak mieszczą się w znanych realiach. Śmiało można
postawić tezę, że alkohol, a ściślej mówiąc uzależnienie od alkoholu, dotyka każdego z nas. Nie można wzruszyć ramionami i powiedzieć - to nie moja sprawa, bo ja
nie piję. Koszty społeczne ponosimy wszyscy. Nie trzeba specjalnie udowadniać, że degradacja człowieka, rodziny, środowiska prowadzi w konsekwencji do degradacji narodu. Oczywistym jest również
fakt, że wydatki z budżetu państwa na opiekę społeczną, lecznictwo, poradnie odwykowe, izby wytrzeźwień, zakłady karne, odszkodowania i zasiłki to złotówki z naszej kieszeni.
Zakres szkód spowodowany alkoholizmem jest proporcjonalny do wielkości spożycia, a ono ciągle rośnie. Oprócz przyczyn głęboko tkwiących w naszej historii, tradycji a nawet
kulturze pojawiły się nowe, które przyniosła transformacja społeczna. Dość powszechnym staje się obraz Polaka, którego przerastają problemy związane z bezrobociem, brakiem perspektyw czy ubóstwem.
Skoro nie potrafi, a często nie chce ich rozwiązać, więc je zapija. A picie w naszym kraju jest dość łatwe, głównie dlatego, że mało kosztowne. Sprzyja mu rzeka przemycanego
zza wschodniej granicy alkoholu a także rodzima liberalizacja. W konsekwencji, w niektórych środowiskach alkoholizm przybrał rozmiary katastrofy. Zdarzyło mi się kiedyś
odwiedzić wieś popegeerowską położoną niedaleko Przemyśla. Chciałem napisać o trudnym miejscu, ludzkich kłopotach i nadziejach. Nadziei tam nie znalazłem, odkryłem natomiast ponurą
statystykę, wedle której prawie sto procent mężczyzn notorycznie się upijało. Młodych i w sile wieku, bo starców tam nie było. Alkoholik nie żyje długo, można powiedzieć, że zawsze
umiera o wiele za młodo. Należy zauważyć, że alkoholizm w świadomości społecznej spowszedniał, stał się normą czy nawet sposobem życia, również dla młodzieży. Wystarczy
zajrzeć do pubów, dyskotek czy przyjrzeć się popularnym kawiarnianym ogródkom. Głównym napojem na stołach jest piwo lub niewinne z pozoru drinki. Gołym okiem widać, że obniża się wiek tzw.
inicjacji alkoholowej, trudno natomiast dostrzec konstruktywne wysiłki państwa, by zmienić proporcje. Nie jest tajemnicą, że głównie liczy się zysk państwowego monopolu. Zagrożenia są przedmiotem zainteresowań,
przede wszystkim statystyki. Swej roli nie spełniają media, dla których dużo bardziej atrakcyjne jest opisywanie skutków, szczególnie gdy się za nimi kryje sensacja albo dramat, niż mało komercyjne
i nudne poruszanie się w teorii tzw. problemów alkoholowych, jak mówią programowi znawcy przedmiotu. W kontekście rychłej integracji z Unią warto się zastanowić,
co ostatecznie przesądzi o naszej roli w Europie. Czy charakter prawnych przepisów czy charakter narodu. W tym miejscu warto zacytować słowa sługi Bożego ks. Franciszka
Blachnickiego, twórcy Krucjaty Wyzwolenia, który przed śmiercią powiedział: „Polska albo będzie trzeźwa albo jej nie będzie. I choć w tunelu zabłysło światło, wokół jest ciągle
jeszcze ciemna noc”.
O alkoholu napisano już wszystko, dlatego intencją tego artykułu nie jest snucie rozważań i dokonywanie analiz, lecz pokazanie człowieka. Tekst ten powstał w następstwie kilku
ważnych wydarzeń, które na przestrzeni ostatnich miesięcy miały miejsce w środowisku trzeźwościowym: a więc dwunastej rocznicy grupy AA „Krokus” w Zakładzie
Karnym w Przemyślu, siedemnastej rocznicy grupy „Wyzwolenie”, regionalnego zjazdu struktur aowskich w Łańcucie oraz piętnastej rocznicy trzeźwości Mariusza. Okoliczności
te stały się argumentem, by przybliżyć i zarekomendować trzeźwych alkoholików. Trzeba ich dostrzec, bo są najlepszym przykładem, że można wyjść z nałogu, a mówiąc bardziej
profesjonalnie, zatrzymać rozwój nieuleczalnej choroby, jaką jest alkoholizm. Takie świadectwo potrzebne jest nie tylko tym, co cierpią z powodu uzależnienia, zrezygnowali, stracili nadzieję,
ale także tym, którzy naiwnie sądzą, że uda się im bezkarnie współżyć z alkoholem. Opisany na wstępie przykład dowodzi, że jest to niemożliwe. Wcześniej czy później ryzykowny taniec na linie
kończy się tragicznie. Nie warto ryzykować i odwlekać w czasie decyzji, od której zależy ludzkie życie. Doświadczenie uczy, że najskuteczniejszym sposobem, by sobie pomóc jest świadomy
kontakt z trzeźwym alkoholikiem. Dlatego takich należy poszukać. Żyją wśród nas, ocieramy się o nich, często im zazdrościmy lub podziwiamy. Mówi się, że największym zwycięstwem jest
zwycięstwo nad sobą. Kto doświadczył jakiejkolwiek formy uzależnienia wie, ile trudu i determinacji potrzeba, by uporać się z własną słabością. Oni dowiedli, że jest to możliwe.
Odnaleźli sens, wskrzesili uczucia, wielu powróciło do zapomnianego przez długie lata Boga. Nie ma przesady w stwierdzeniu, że narodzili się na nowo. Są to już inni ludzie, bogaci duchowo i piękni.
Wiedzą, że trzeźwość to ciągłe kształtowanie swojej osobowości, a także nieustanna gotowość do niesienia pomocy innemu alkoholikowi. Pamiętają, że na początku drogi ktoś również podał im rękę.
Na wielki szacunek zasługuje autentyczność i ofiarność w spełnianiu misji, którą kieruje serce, a nie na przykład potrzeba instytucji pomocowych, gdzie często forma góruje
nad treścią.
Zdzisław od 9 lat jest trzeźwym alkoholikiem, a od ośmiu uczestniczy w mityngach grupy „Krokus” w Zakładzie Karnym. Dla ludzi, którzy utracili wolność
w wyniku popełnionych pod wpływem alkoholu przestępstw jest autorytetem, gdyż sam kilkakrotnie był więźniem. Wierzą mu, bo słuchają świadectwa jednego z nich. Jeżeli im mówi, że
do więzienia nie wsadził go policjant ani okoliczność, lecz alkohol, to wiedzą, że mówi prawdę.
„Skupiam się na tym, żeby ludzie, którzy tu siedzą nie zmarnowali czasu i żeby, gdy wyjdą na wolność umieli dokonać właściwego wyboru. Uczę ich czym jest choroba alkoholowa i w jaki
sposób można ją powstrzymać. Opowiadam o urokach trzeźwego życia, którego nie zamieniłbym na żadne doznania dostarczane przez alkohol. Moje świadectwo mówi: nie zapominaj o tym,
co usłyszałeś, gdy będziesz już za murem, bo kiedy zapomnisz i wypijesz, to wrócisz tutaj. Wcześniej czy później, ale wrócisz. Tak jak ja. Wiem, że są to ludzie chorzy, którzy mimo
popełnienia często ciężkich przestępstw potrzebuję pomocy i mają szansę się zmienić. Niejednemu się powiodło. Cieszę się, gdy idą moją drogą. Jestem szczęśliwy, że chorują na chorobę, dla której
lekarzem jestem ja sam. Dzięki niej poznałem i zmieniłem siebie, odzyskałem wiarę w Boga i ludzi. Dzisiaj jestem innym alkoholikiem, bogatszym wewnętrznie, a przez
to i lepszym. Jestem szczęśliwy również, bo już nie muszę pić i mogę żyć obok alkoholu. Cieszę się każdym dniem, bo trzeźwość odkryła takie zasoby piękna, jakich nigdy wcześniej
nie znałem”.
O Mariuszu dość często słyszy się taką oto opinię: „Gdyby nie on już dawno trawa by na mnie rosła”. Przez piętnaście lat trzeźwego życia był tym pierwszym, który swoim doświadczeniem docierał
do serc i umysłów. W wielu miejscach Polski inicjował powstawanie wspólnot trzeźwościowych i dawał osobiste świadectwa. Nigdy nie brakło mu determinacji i odwagi.
To nie jest łatwe stanąć przed ludźmi i publicznie powiedzieć: „jestem alkoholikiem”.
„Nogi się pode mną ugięły podczas odpustu w Kalwarii Pacławskiej, myślałem, że nie wydobędę głosu. Słuchało mnie przecież dziesięć tysięcy ludzi”. Kiedyś, gdy wracał pijany
do domu uciekali przed nim sąsiedzi, albo wzywali policję. Dzisiaj darzą go szacunkiem i zaufaniem. Skończył studia, założył rodzinę i dalej pomaga, tym bardziej, że jest blisko
ludzkich cierpień i problemów, bo pracuje w pomocy społecznej.
Obecność Andrzeja odbiera komfort picia. Dawni kompani od kieliszka wolą omijać go z daleka. Zniknęła jedyna więź, jaka ich kiedyś łączyła, bo z życia Andrzeja zniknął alkohol.
Kilkadziesiąt lat nałogowego picia doprowadziło go do ruiny. Ponoszone klęski niczego nie uczyły. Nawet wówczas, gdy przez kilka miesięcy lekarze ratowali mu spalone ciało. Alkohol, który spowodował poważną
chorobę, kolejny raz okazał się silniejszy. Po wyjściu ze szpitala natychmiast poszedł na melinę. W grupie trzech mężczyzn i dwóch kobiet pili bez umiaru do zatracenia
przez pół roku. Pili i umierali. Dzisiaj żyje już tylko on. Gdy nie było pieniędzy nawet na denaturat postanowił wrócić do domu. Z wielkim trudem dowlókł się do mieszkania i położył
w łóżku. Miał świadomość, że odchodzi. Zabrakło sił, żeby zawołać o pomoc, a wyczerpany krańcowo organizm przestał się bronić. Zbieg okoliczności sprawił, że odwiedzili
go znajomi. W zmiętej pościeli odkryli ludzki strzęp. Wysoki mężczyzna ważył niespełna 40 kg. Dzisiaj Andrzej ma za sobą kilka lat trzeźwości. Przez ten czas zawsze stara się być
na mityngu. Słucha innych i opowiada wstrząsającą historię o sobie. Ma świadomość, że tylko ta forma terapii jest skuteczna. Jest przykładem, który wielu uzależnionym otworzył oczy
i nauczył trzeźwieć.
Tych kilka historii tworzy obraz, który nie byłby pełny, gdyby pominąć pewne fakty. Ci odrodzeni ludzie nadal ponoszą koszty alkoholizmu. Bez wyjątku odbudowują własne życie, ale nie wszystko można
naprawić. Cierpienia i dramaty, których źródłem był alkoholik, mąż lub ojciec, rzucają długi cień. Trudno jest odzyskać stracone uczucia, nie łatwo naprawić krzywdy.
Bardzo istotną rolę w trzeźwości narodu odgrywa Kościół katolicki. Szczególne oddziaływanie Oazy Rekolekcyjnej Diakonii Wyzwolenia obserwujemy w naszej archidiecezji. Uznaną
tradycją stały się comiesięczne spotkania w Kaplicy Dobrego Pasterza przy kościele Świętej Trójcy. Formowanie postaw moralnych w oparciu o naukę Chrystusa to skuteczna
droga przeciwstawiania się wszelkim patologiom i zagrożeniom, na które narażony jest człowiek. Działalność Krucjaty należy postrzegać jako ważne zjawisko społeczne, bowiem liczy kilka tysięcy
zarejestrowanych członków. Ruch ten się rozrasta, pozyskuje zwolenników, potrzebuje nie tylko nowych świadków, ale także nowych form upowszechniania. Dzisiejsze czasy relatywizmu wartości wymagają przykładu
i eskalacji dobra wyrastającego z prawdy i rzeczywistej wolności ducha. Mamy to szczęście, że sprawom trzeźwości przewodzi wyjątkowa postać, jaką jest ks. prał. Stanisław
Zarych. On był inicjatorem pierwszych wspólnot trzeźwościowych w archidiecezji, przewodzi rekolekcjom, jest współtwórcą Krucjaty Wyzwolenia Człowieka. W poświęconej przez Ojca Świętego
Księdze Czynów, po słudze Bożym ks. Blachnickim wpisany jest jako drugi. Fakt ten nabiera historycznego i symbolicznego znaczenia, lokując Księdza Prałata na honorowym miejscu wielkiej idei
kształtowania duchowej wolności człowieka.
Duchowo wolny człowiek zawsze był przedmiotem troski Ojca Świętego. Warto przypomnieć apel, który wypowiedział do wiernych podczas jednej z pierwszych wizyt w kraju: „Proszę
was, abyście się przeciwstawiali wszystkiemu, co uwłacza ludzkiej godności, co poniża obyczaje zdrowego społeczeństwa, co może zagrażać ludzkiej egzystencji i dobru wspólnemu”.
Kiedy deklarujemy swój szacunek i przywiązanie do Ojca Świętego powinniśmy pamiętać o tych słowach. Sądzę, że 25-lecie Pontyfikatu Jana Pawła II jest wyjątkową okazją, by
zrobić jeszcze coś więcej. Podarować swą trzeźwość. Jemu, sobie, nam wszystkim.
Pomóż w rozwoju naszego portalu