Kościelna kariera Janka była imponująca. W szkole średniej należał do grupy ewangelizacyjnej i grał tam „pierwsze skrzypce”. Ukończył szkołę animatora i naprawdę sensownie potrafił odpowiedzieć na nie jeden dylemat wiary. Był wyszkolonym lektorem i osobą dobrze znaną w kręgach kościelnych. Wystarczy powiedzieć, że na wielkich spotkaniach diecezjalnych biskup jego jednego pamiętał z imienia. Po maturze Janek poszedł za głosem powołania, wstąpił do seminarium i był przekonany, że dla Chrystusa zdobędzie cały świat. A miał do tego wiele talentów, nieźle „wymiatał” na gitarze, dawał kapitalne świadectwa o nawróceniu i potrafił być duszą towarzystwa.
W seminarium, mimo zamkniętego stylu życia, doskonale radził sobie z nawracaniem świata. Otrzymywał kilkanaście listów tygodniowo, dziennie odbierał dziesiątki sms-ów i otrzymywał sporo e-maili. Wszystko miało rzeczywiście charakter korespondencyjnej działalności ewangelizacyjnej. Pisały do niego głównie dziewczyny przeżywające nieustające kryzysy wiary. Dostawał też pocztę od innych osób, które czuły się poranione przez życie. Wobec takiego zgłodniałego tłumu Janek nie miał już czasu zajmować się prozaicznymi sprawami, które niosło seminaryjne życie. Zawalał coraz więcej spraw, od łaciny począwszy, a na regulaminie seminaryjnym skończywszy. Nic więc dziwnego, że w którymś momencie podziękowano mu i zwrócono papiery. Był bardzo obrażony. Słowa rektora o tym, że musi najpierw nauczyć się oddawać pierwszeństwo Jezusowi, uznał za olbrzymie nieporozumienie. Przecież wszystko, co robił, robił dla Jezusa, przecież nawrócił tylu ludzi, miał tylu zwolenników, był swego rodzaju religijnym guru...
Odejście Janka z seminarium stało się jednocześnie jego odejściem od Kościoła. Ciągle czuł się skrzywdzony i obrażony. Na początku znalazł sobie jakieś studia zaoczne i pracę, ale nie bardzo umiał zrobić karierę, a przecież przyzwyczaił się już do zajmowania kierowniczych ról. Wrócił więc na podwórko wiary, tylko uprawianej już po swojemu. Pod sztandarem wolnego chrześcijaństwa zaczął budować wspólnotę. Pięknie dopasował do tego teologię, według której człowiek ma sam decydować o tym, jak wierzy w Chrystusa i że nie jest mu do tego potrzebny autorytet Kościoła i biskupów.
Okazało się szybko, że znalazł olbrzymią rzeszę zwolenników. Program, jaki proponował, pasował bardzo wielu młodym ludziom. Ciągle jednak wzbogacał go o nowe elementy, w zależności od zapotrzebowania „klientów”. Wkrótce obok Jezusa znalazł się Allah, Budda i kilka słowiańskich bóstw traktowanych jako archetypy Mesjasza. Poszerzała się też symbolika owej „wolności chrześcijańskiej”. Krzyż zawiesił na tle makiety z konstelacją gwiazd i każdego dnia przesuwał go po tej mapie niebios twierdząc, że kosmiczny Jezus z każdym dniem jest bliżej ziemi i za parę lat ostatecznie przyjdzie na ziemię. Do formuł modlitewnych dołączył mnóstwo ćwiczeń rozciągających ciało, a wkrótce opracował swoje własne ćwiczenia, które były wprowadzeniem do tak zwanej „wolnej miłości cielesnej”. To co zwykli ludzie nazywają po prostu seksem, w grupie Janka nazywało się „szlifowaniem boskiej aury miłości”. Po dwóch latach sukcesów apostolskich Janek publicznie nazwał siebie Mesjaszem. Jednocześnie zaczęły go prześladować jakieś wewnętrzne lęki i olbrzymia chęć władania światem, które wkrótce przekształciły się w ataki ostrej choroby psychicznej i widocznego opętania. Wiara w samego siebie doprowadziła go do utraty siebie, stała się po prostu wiarą, która dostała bzika.
Pomóż w rozwoju naszego portalu