W niedzielę Zosia przyniosła do jadalni zapaloną świeczkę i - choć jako żywo nie brakowało prądu - postawiła ją na stole. Świeca paliła się równym, spokojnym płomieniem, rzucała
na twarze ciepłe blaski, tworzyła bardzo miły nastrój. „Bardzo lubię Adwent” - Zosia w zamyśleniu wpatrywała się w płomień. Też lubię Adwent, też lubię to ciepłe
oczekiwanie na to, co zawsze przychodzi...
Adwent kojarzy się przede wszystkim ze świecą. Najpierw tą roratnią, przewiązaną niebieską wstążką i zapalaną tylko w czasie Mszy św. odprawianej ciemnym jeszcze rankiem.
Nie ma już za bardzo szans na powrót z zapalonym lampionikiem do domu, trzeba pędzić do pracy lub do szkoły, ale zostaje radość z pokonanej chęci słodkiego pospania. Tym
bardziej, że nie w każdym już kościele odprawiane są poranne Roraty i bywa, że trzeba naprawdę wcześnie wstać, by na nie zdążyć do odległej świątyni. Świeca jest więc symbolem przezwyciężania
słabości, symbolem może malutkiej, ale jednak ofiary. I to jest wspaniałe w świecie, w którym ofiara nie jest w cenie, bo na piedestale jest przyjemność. A świeca
pełgającym wątlutkim płomieniem przypomina, że przecież są sprawy dużo ważniejsze niż odpoczynek i miłe samopoczucie.
Potem pojawia się świeca caritasowska - a dokładnie miliony świec Caritas rozprowadzonych w duchu solidarności. A może i świętych obcowania? Przecież
zapalenie tej świecy (pewnie na wigilijnym stole) jest jak modlitwa, modlitwa za tych nieznajomych, którym w odruchu dobrej woli chcemy pomóc. Może stanie ta świeca przy pustym talerzu
i przypomni tych, którym już inaczej niż modlitwą nie jesteśmy w stanie pomóc? Może te kilka złotych ofiarowane na tę świecę wspomogą przez przypadek człowieka, który kiedyś mnie
skrzywdził? Może? Nie mam nic przeciwko temu... Mam też nadzieję, że ci, do których trafi pomoc, nabiorą trochę otuchy, trochę nadziei - że świat nie jest aż taki zły, że są na tym świecie przyjaźni
ludzie...
Kiedyś, w dzieciństwie, dodałbym tu opowieść o jeszcze jednej świeczce. A właściwie o całym pudełku świeczek. Leżały sobie w Adwencie w kolorowym
pudełku na szafce i czekały. Same też były kolorowe i spiralnie skręcone. W osobnym pudełeczku były specjalne uchwyty - świeczki umieszczało się w tych
uchwytach i przytwierdzało do gałązek choinki. Następnie, już w święta, Mama zapalała świeczki, siadaliśmy pod choinką i śpiewaliśmy kolędy. Po śpiewie na wyścigi z bratem
dmuchaliśmy na świeczki - cud, że obyło się bez pożaru. Ten nastrój, to wspomnienie...
Wszystkie te znaczenia po prostu by nie istniały, nie miałyby sensu, gdyby nie to, że zapalona świeca symbolizuje nieskończenie więcej. W naszym domu utarł się zwyczaj, że przy uroczystszym,
rodzinnym zapalaniu świecy zapalający mówi: „Światło Chrystusa!”, a wszyscy odpowiadają: „Bogu niech będą dzięki!”. Tak jak w Wielką Sobotę! Ale przecież
Świeca symbolizuje Chrystusa przez cały rok, przez całe życie. A gdyby nie On, gdyby nie Jego spalanie się w miłości, gdyby nie Jego światło - wszystkie inne znaczenia świec
nie miałyby większego znaczenia. Może nawet nie byłyby możliwe?
Pomóż w rozwoju naszego portalu