Mówi się, że stosunek do własnej śmierci, determinuje pojmowanie cudzej śmierci. Stojąc twarzą w twarz wobec tajemnicy cierpienia i umierania, wszyscy wydają się czuć bezsilni, że
nic już się tu nie da zrobić. Tu, na Oddziale Paliatywnym, często ktoś odchodzi. Jedni cicho niepostrzeżenie, inni powoli, w długim cierpieniu. Rodzina umierającego, personel medyczny, kapelani,
wolontariusze, towarzysząc człowiekowi umierającemu, pomagają mu przygotować się do tej jedynej podróży.
Praca z pacjentami terminowymi wymaga od personelu ogromnych umiejętności. Mając na uwadze cały złożony proces pielęgnacyjny, nie wolno zapomnieć również o przygotowaniu pacjenta
do śmierci. Chodzi tu o proces informowania pacjenta oraz o trwanie z nim w czasie umierania. Szczere i otwarte komunikowanie się z pacjentem,
rozmowa z chorym o jego lękach i obawach, buncie i opuszczeniu mogą wpłynąć na postawę akceptacji własnej śmierci ze strony pacjenta, ale też na
świadome w niej uczestnictwo. Wówczas mówi się o śmierci oswojonej, dobrej. Pracujące na Oddziale Paliatywnym pielęgniarki, opowiadając o swojej trudnej pracy, podkreślają
często z podziwem zaangażowanie rodziny, która w pełni uczestniczy w procesie odchodzenia bliskiej osoby, trwa przy chorym, nieustannie mu towarzysząc. - Nie da
się przyzwyczaić do tej pracy, przejść do porządku dziennego. Każda śmierć nas dotyka. Staramy się dawać tu cząstkę siebie - opowiada pielęgniarka Katarzyna Kasperek, pracująca tu już 4 lata.
Człowiek cierpiący, umierający pyta: dlaczego ja, dlaczego na mnie spada takie cierpienie? Zdarza się jednak, że pacjent nie może nic mówić. Wystarczy, że zaobserwuje się jego mowę ciała i wtedy
się poznaje stosunek chorego do własnego cierpienia i umierania - mówią specjaliści. W przygotowaniu umierającego do godnej i dobrej śmierci pomagają również terapeuci.
Jako terapeuta pracuje tu od roku. Rozmawia z chorymi, z rodzinami, wspiera ich. Wykorzystując swoją wiedzę i doświadczenie ukierunkowuje w rozmowach, pomaga
zrozumieć im ich cierpienie.
- Nadawanie sensu cierpieniu jest ważniejsze niż zlikwidowanie bólu. Można zlikwidować ból pozornie. Ale problem cierpienia nie znika, jest jedynie przesunięty - mówi terapeuta. Okazuje
się, że praca w takim miejscu może dawać wiele. - Na pewno dystansuję się do własnych problemów. Wobec zagadnienia śmierci ludzkiej problemy inaczej się układają. Dzięki tej pracy mam
również większą świadomość, by dbać o jakość życia, a nie o długość - mówi.
Francuski dramaturg Clodel powiedział, że „Cierpienie nie ma sensu, ale krzyż tak”. Bo któż jak nie sam Bóg zna najlepiej cierpienie. - To prawda. Jezus, chociaż szedł na Golgotę,
na pewną śmierć, na drodze krzyżowej doznał całej gamy ludzkich uczuć. Był bity i poniżany, cierpiał, ale były też w Jego męce momenty piękne - spotkanie z Matką,
otarcie przez św. Weronikę chustą Jego twarzy, pomoc Szymona z Cyreny - opowiada terapeuta.
Ten aspekt duchowy cierpienia, który ubogaca człowieka, który pozwala mu wyjść poza swoją cielesność, jest ogromnie ważny. Dlatego tak istotna jest obecność i posługa kapelanów szpitalnych.
- Zawsze, kiedy Pan Bóg powierza mi troskę o człowieka chorego, z pokorą wchodzę w tajemnicę obecności Chrystusa, który w jakiś szczególny sposób
jednoczy się z ludźmi dotkniętymi cierpieniem, przeżywającymi dramat odrzucenia. Wykonywana przeze mnie posługa kapelana szpitalnego sprawia, że moje życie codzienne przebiega w atmosferze
tej Tajemnicy. Intensywność tego doświadczenia osiąga swoje apogeum, kiedy potrzebującym pomocy jest człowiek umierający. Można powiedzieć, że pochylając się nad chorym, który dochodzi do kresu życia
doczesnego, przeżywam swego rodzaju sakrament spotkania z Chrystusem. W moim posługiwaniu stawiam sobie za wzór postaci bł. Matki Teresy i Ojca Świętego Jana
Pawła II. Kiedy sytuacja zdaje się przerastać moje siły i możliwości, przypominam sobie konkretne zdarzenia z życia bł. Matki Teresy, a szczególnie to jedno. Pewien
amerykański dziennikarz był świadkiem, jak Matka Teresa zajmowała się trędowatym. Zdziwił się tym, co zobaczył i powiedział: „Nie zrobiłbym tego nawet za milion dolarów”.
Matka Teresa odpowiedziała mu: „Ja też nie zrobiłabym tego za milion dolarów. Mogę to robić tylko ze względu na miłość Bożą, bo dotykając trędowatego, dotykam Jezusa”
- opowiada o swojej posłudze kapelan ks. Mariusz Koza, pracujący w Busku Zdroju w szpitalu rejonowym i w szpitalu dziecięcym na Górce.
Czy człowiek zdrowy może zrozumieć do końca tego, który odchodzi? Co dla niego może zrobić?
Wychodzą z Domu Opieki Społecznej przy ul. Jagiellońskiej - gdzie odwiedzają staruszków cierpiących na Alzheimera i kierują swoje kroki na Oddział Paliatywny. To miejsce
to całkowicie inny świat. Pielęgniarki mówią. - Nie przychodzi ich tu dużo ani nie są to częste wizyty, ale doceniają to, co robią. Wolontariuszki z Hospicjum św. Franciszka z Asyżu
w Kielcach chcą towarzyszyć ludziom umierającym. Starsza, ok. pięćdziesiątki, energiczna kobieta zakłada sterylne obuwie i czyni znak krzyża. Jest w tym świadomość, że
tajemnica śmierci i cierpienia, z jaką się tu spotyka, przekracza ludzkie pojmowanie. Wchodzi do pokoju i przedstawia się. Na łóżku starszy, szczupły pan czyta książkę.
Jest trochę zaskoczony. Po krótkim powitaniu wolontariuszka zaczyna rozmowę. Człowiek po serii bolesnych zabiegów i badań, choć wycieńczony, żywo rozmawia z nią. Wyraźnie cieszy
się obecnością drugiej osoby. Ciągle jeszcze stara się być aktywny. Jako miłośnik historii regionalnej przygotowuje kolejną książkę do druku. Z jego twarzy powoli znika niepokój i smutek,
jakby na chwilę udało go się oderwać od szpitalnej rzeczywistości.
Pod szóstką leży dziś pani Teresa. Lekarze wypisali Teresę na czas świąt, jednak już po dwóch dniach ból w dotkliwy sposób dał o sobie znać. Trzeba było z powrotem
ją przywieźć. - Ma słaby dzień - mówi Hanna.. - Ciągle pyta o córkę. Próbuję jej tłumaczyć, że jest przeziębiona i nie może dziś przyjść, ale ona wciąż płacze.
Hanna również jest wolontariuszką w Hospicjum św. Franciszka. - Weszłam z marszu. Moja matka umierała na raka w tej sali. Cierpiała półtora roku. Towarzyszyłam jej
do końca - mówi.
Z tego bólu po stracie matki zrodziła się chęć pomocy innym, którzy cierpią i odchodzą. Młoda, atrakcyjna kobieta, choć mogłaby znaleźć setki innych zajmujących zajęć, swój dzień dzieli
teraz pomiędzy pracę w aptece i bycie z takimi ludźmi jak Teresa.
Obecność dodatkowej osoby na sali pozornie nie zmienia stanu chorej. Wolontariuszka bierze dłoń Teresy i kładzie ją na swojej... - Zawsze dłoń chorego leży na mojej dłoni. Bo to ja
mam nieść chorego, nie on mnie - mawia czasem. Gładzi jej twarz i ociera delikatnie łzy.- Teresa, perło ty moja, nie płacz. Zobacz, jesteśmy tu we dwie z Hanią,
a twoja córka przyjdzie jak tylko wyzdrowieje. Jeśli chcesz, zaśpiewamy Ci kolędę. Marysia zaczyna nucić cicho Lulajże, Jezuniu. Po kwadransie Teresa, mimo złamania nieustannym bólem, zaczyna
się uśmiechać. I te jej oczy, które wędrują wciąż za Hanną… Można w nich wyczytać całą wdzięczność chorej i jakieś niewypowiedziane porozumienie. Ona
jest świadoma, że ktoś jej towarzyszy w ostatnich chwilach - profesjonaliści nazywają to wspólnotą tanatologiczną.
Po godzinie Teresa jest już wyciszona. A jednak nie jesteśmy tak bezsilni.
Pomóż w rozwoju naszego portalu