Byłem przy Tobie, Kochana Mamo, najkrócej spośród nas żyjących ośmiorga dzieci. Mam prawo znać Ciebie najmniej, lecz Ty, Mamo, nie byłaś „do poznawania”, bo byłaś całkowicie czytelna i przystępna
- jak na dłoni dla każdego, jeżeli nawet na odległość (a byłem z nas najdalej od Ciebie - oddany bezdzietnemu małżeństwu Twojej, Mamo, siostry) można było odczuć Twoją matczyną troskę i dobroć.
Potrafiłaś, Mamo, jak mało kto realizować podstawowe prawo Boże, prawo miłości Boga i bliźniego - Tobie tak bliskie. Cóż więc można było jeszcze poznawać?
Względnie łatwo opisać deklaracje słowne, realizowane lub nie, lecz trudniej przedstawić we wspomnieniach życie, którego naczelnym motywem było - życie dla dzieci, dla innych najbliższych, potrzebujących,
a nawet dla każdego napotkanego obcego, potrzebującego człowieka. Życie Twoje, Kochana Mamo, dla drugiego człowieka było jak narzędzie w ręku Pana Boga.
Byłaś, Mamo, ciągle zatroskana - nigdy o siebie lecz zawsze o drugiego człowieka - o nas i innych - zawsze uśmiechająca się do każdego. Byłaś kobietą na pewno zmęczoną przekazywaniem
życia, pracą i zmartwieniami, których Tobie nigdy nie brakowało - ale zadowoloną, nieuskarżającą się, pogodną, darzącą uśmiechem i życzliwością każdego. Byłaś człowiekiem wykonującym wszystkie prace
w domu, bardzo często nie swoje (sklep i masarnia ojca, pranie odzieży masarni - i to w jak trudnych warunkach, w ogrodzie, na polu sąsiada czy rodziny), nawet upadając ze zmęczenia czy z powodu
nieprzespanych nocy - zamienionych na czas pracy. Gdy zdarzyło Ci się zdrzemnięcie podczas rozmowy, przebudzona - zaraz przepraszałaś, rozdzielając pogodny uśmiech, pokój i radość -
pełna życzliwości. Nie pamiętam Ciebie, Mamo, zniechęconej do czegoś.
W innym już czasie, gdy masarni nie było, a warunki bytowe były dużo trudniejsze, pamiętam Cię, kochana Mamo, przy sporządzaniu posiłków dla 11 osób. Te kotły ziemniaków - okraszonych często
łzami i dobrym słowem (bo innej okrasy nie miałaś). Mawiałaś często - „jedzcie, abyście nie zapadli na gruźlicę”. Pamiętam Mamę także przy robieniu „stogów” kanapek z niczym
(strzępem pomidora, piórkiem cebuli, jajka podzielonego na 12 części, bez masła, zwilżone mlekiem czy wodą i posypane ziarnkami cukru - a jednak zawsze niezwykle smacznych, bo sporządzonych przez
kochające ręce Matki. Kiedy wiedziałaś, że jedzenia może nie starczyć (bo np. ktoś z nas coś podjadł, a w ogóle mało było dla tak licznej rodziny), Ty, Mamo, byłaś zawsze najedzona: „Ja już jadłam”
- mówiłaś - po to, by dla nas starczyło. Zachęcałaś: „Dzieci pijcie więcej kawy (zbożowej), bo chleba już nie ma”. Pamiętam Ciebie, Kochana Mamo, oporządzającą odzież naszą w czasie
II wojny światowej, odzież, której prawie nie było. Ty Mamo nadludzkimi siłami zadbałaś, by wszystko zawsze było czyste, często połatane, pocerowane, ale zawsze całe. Mawiałaś często: „Ubranie może
być liche, ale musi być czyste i całe”.
Także podczas okupacji, Mamo, gdy ojciec internowany był w Braunau, a Ty byłaś sama z nami. Wtedy z Janką (naszą siostrą) nocami prałyście i cerowałyście wszystkie nasze skarpetki i pończochy, bo
było ich tyle co na nogach, a drugie w praniu i cerowaniu. Do tego jeszcze po każdym noszeniu dziury były jak cebule. W każdy zaś piątek, każdy z nas miał ułożone swoje rzeczy (bielizna, odzież), aby
na niedzielę było ładne, a w następne dni całe i czyste. Sobota była przeznaczona na szorowanie podłóg (nie takich jak dzisiaj, ale z surowego drewna) i przygotowanie żywności na niedzielę - bo
to dzień świąteczny (zawsze uroczyście obchodzony). Nie pamiętam natomiast, aby komuś z nas czegokolwiek brakowało - mimo że brakowało. Pamiętam Mamę „odświętnie ubraną”, spieszącą do
kościoła, by tam zwierzyć się Najukochańszej Matce Bożej z wszelkich trosk, zaczerpnąć sił i odwagi do życia.
Do najważniejszych przestróg nam udzielanych należały te: „Dbajcie o zdrowie”, „Nie przeziębiajcie się, bo z przeziębienia przychodzi większość chorób” lub „Pamiętajcie
- nie kłóćcie się, macie się zgodzić (uwagi w wieku dziecięcym, jak i małżeńskim), bo zgoda buduje, niezgoda rujnuje”. Nie było natomiast uwag w rodzaju „Bój się Boga” (a Ten w
rodzinie był wszechobecny) lub „Idź do kościoła”, bo też wśród nas nikt nie zamierzył w niedzielę lub inne święto opuścić Mszę św., czy też zaniedbał ten obowiązek - tę potrzebę. To
Ty, Mamo, z ojcem rozsiewaliście ten niezawodny przykład swojej mądrości, wierności i oddania Bogu i, co ciekawe, że nawet najbardziej zmęczonej, nie widziałem Ciebie, Mamo, przysypiającej w kościele
czy podczas modlitwy codziennej w domu, bo modlitwa to rozmowa z najważniejszym Przyjacielem i oddanie Mu czci.
Kiedy już zmogła Cię, Kochana Mamo, choroba śmiertelna, stojąc w domu przy oknie, wpatrzona w głęboką dal, zapytana, czy pójdziesz do szpitala, odpowiedziałaś: „Niech będzie wola Boża”
- stanowczo i bez wahania (chociaż wcześniej rozważałaś, czy bez tego się nie obejdzie). To jak Twój Pan w Ogrójcu: „... Ojcze, jeżeli możesz...”, ale „niech będzie wola Twoja”.
23 marca 1975 r. pierwsze badania - przebyte dzielnie, wzbudzające nadzieję lekarzy, a 4 kwietnia wróciłaś, Mamo, ze szpitala w Poznaniu - odbywając ostatnią w życiu podróż do domu.
Tu po paru dniach znów nastąpiło pogorszenie, w następstwie kolejne badania i diagnozy, zalecenia operacji. Tutaj, w szpitalu poznańskim, przy ulicy Przybyszewskiego, Mamo, zadziałała Twoja dobroć i uczynność...
Chociaż bardzo nie lubiłaś sama być wśród obcych, po kilku dniach wszystkie pacjentki na sali Cię polubiły i byłaś im wszystkim bardzo potrzebna - jak zawsze i wszędzie - gdzie można było
coś zrobić dla potrzebującego - robiłaś.
Przeciągający się kaszel przedłużał czas oczekiwania na pilną przecież operację. Nadszedł maj - miesiąc Twojej Najukochańszej Matki Niebieskiej. Było to dla Ciebie, Mamo, okazją, by stać się
tu kapłanką i przykładem pobożności. Nadszedł 6 maja Po przyjęciu Pana Jezusa w Komunii św. i przyjęciu sakramentu chorych zaczął się ostatni okres Twego, Mamo, dawania przykładu dobrego życia i cichego
cierpienia. Największe lekarzy obawy to te czy serce wytrzyma (77 lat), a ono - by pewnie nie zrobić zawodu - wytrzymało jeszcze dwie operacje, ale trzeciej w ciągu 3 tygodni już nie wytrzymało.
Po pierwszej operacji odpowiedziałaś z radością: „Czuję się dobrze, tylko nie wiem, co mi zrobili”.
Nadeszły dni gorsze - nastąpiło poważne pogorszenie zdrowia. Równocześnie odbywała się jakaś krajowa konferencja służby zdrowia, wolny od pracy dzień, a w konsekwencji brak prowadzącego lekarza
- więc poważne utrudnienia. 16 maja otrzymałem wiadomość ze szpitala, że stan zdrowia Mamy się pogorszył i że konieczna jest kolejna operacja. Okazało się, że to zwężenie jelit (tyle czasu bez jedzenia).
Operację zakończono o godz. 20.00. Ty, Mamo, wieziona w bólach z sali operacyjnej poznałaś mnie. Podbiegłem, ale lekarz bronił - „bo i tak chora jak się zbudzi, nie będzie wiedziała o spotkaniu”.
Po uzyskaniu zgody lekarza prowadzącego do czasu przebudzenia (południe dnia następnego) czuwałem w sali chorych. Usłyszałem: „Matko, dopomóż” i znów zasnęłaś. Po jakimś czasie przebudzona,
zauważyłaś mnie: „Ty jesteś tu” i znów wezwanie do Matki Bożej: „Matko, ratuj”. Po kilku dniach znów zjawił się uśmiech na Twojej twarzy i pogoda, lecz równocześnie niepokój. Lekarze
byli niespokojni i stan coraz gorszy, rany się nie goiły. Sytuację pogarszał silny kaszel, powodując pękanie szwów. Ostatnie 2 tygodnie przebywałem w szpitalu - w dzień troszkę śpiąc w samochodzie
lub wyskakując na parę godzin do Szczecina do pracy, a wieczorami i nocą, za zgodą lekarza, czuwałem przy Mamie, usługując również innym chorym paniom na sali. Ojciec nasz już wtedy nie żył, a obie siostry
i bracia w miarę ich możliwości także odwiedzali i troszczyli się o chorą Matkę. Stan był już taki, że w końcu powiedziałaś, Mamo: „Nie zostawiajcie mnie samej, żebym tu nie umarła”. „Żebym
tylko wstała, to będę wszystko jadła, wszystko robiła, co trzeba, wszystkich odwiedzę” - mówiłaś. Powtarzane później westchnienie: „Matko kochana, zmiłuj się, dopomóż, bo nie wytrzymam”
obrazowało powagę sytuacji, bo nie były to słowa zwyczajowo używane przez Mamę.
29 maja lekarz poinformował, że stan jest bardzo poważny i że bez operacji Mama nie wytrzyma. Zaznaczył jednak, że nie chce, abyś mu, Mamo, umarła na stole operacyjnym, co mogło znaczyć, że będzie
operował inny lekarz. Co robić...? Ratować...! Nad ranem dnia następnego pojechałem jeszcze do Szczecina, żeby się poradzić, poinformować rodzinę i szybko wrócić. Kiedy wróciłem około południa, na korytarzu
szpitala spotkałem Marciniakową ze Złotowa (też była po operacji). Powiedziała mi, że jesteś, Mamo, na sali operacyjnej, nogi ugięły mi się - bo nie wróciłem przed operacją. Ok. godz. 14.00 zaczęło
się bieganie kolejnych lekarzy i pielęgniarek na salę operacyjną, wnoszenie sprzętu intensywnej pomocy.
Potem nastał już spokój i ok. godz. 15.00 lekarz powiedział: „Pzepraszam, stało się”, a za chwilę wywieziono Ciebie, Kochana Mamo, do separatki. Chciałem bardzo spojrzeć po raz ostatni
w Twoje Kochające nas oczy, ale były zamknięte...
Tak to, Kochana Mamo, utraciliśmy Ciebie - Osobę, która potrafiła łączyć i cementować naszą rodzinę i być dla niej wszystkim. Dziękuję za wszelkie dobro, a dobry Bóg na pewno Ci wynagrodził
Twoją dobroć. Mówi się - „uczynki człowieka odprowadzają go na miejsce wiecznego spoczynku” i odprowadzało Cię, Mamo, bardzo wielu.
Pomóż w rozwoju naszego portalu