Jeden z diakonów dał mi list napisany przez ucznia klasy VI po rekolekcjach szkolnych. Zacytuję go w obszernych fragmentach i z zachowaniem oryginalnej pisowni: „Spędziłem ten czas niezbyt wesoło.
Bardzo się na rekolekcjach nudziłem. Nie było tam co robić. Tak w ogóle to nie lubię chodzić do kościoła. Ksiądz bardzo fajnie prowadził te rekolekcje, ale mi się w kościele nigdy nie podoba, nie lubię
spędzać własnego czasu. Czasami tam chodzę z chęcią, ale wolę spędzać mój czas razem z »przyjaciółmi« (...). Jak bym mógł księdza prosić, to na mszy niech ksiądz użyje jakiś wyluzowanych słów
np. spoko, ziom (fajny koleś), nara itp. To wszystko, co chciałem księdzu powiedzieć. Nara”. Tu następuje podpis.
Czytając list, trudno w końcu się zorientować, czy jego nadawcy się te rekolekcje podobały, czy też nie. Raz pisze, że się nudził, było niezbyt wesoło i nie było co robić, raz pisze jednak, że ksiądz
bardzo „fajnie” te rekolekcje poprowadził. Zresztą z opuszczonego tutaj fragmentu listu wynika, że jego autor wziął czynny udział w rekolekcjach, zaproszony przez prowadzącego diakona do pomocy
przy realizacji jakiejś formy aktywizującej. To, co dominuje w tej jakże szczerej wypowiedzi, to przekonanie, że w kościele raczej „fajnie” być nie może. Dotychczasowe doświadczenia tego młodego
człowieka każą mu dojść do wniosku, że w kościele nigdy mu się nie podoba. I trochę nie bardzo wie, jak teraz zareagować, kiedy nagle mu się coś spodobało. Sam fakt napisania listu i wyrażenia swoich
oczekiwań wskazuje na to, że wcale nie jest dla niego obojętne to, jak w tym kościele jest. A jest obco. Pamiętam odbytą niedawno rozmowę z jednym z kandydatów do bierzmowania, który, zapytany przeze
mnie, czym jest dla niego Msza św., opowiedział, że jest wspominaniem czegoś, co odbyło się kiedyś i co go nie dotyczy, że nigdy nie czuje się częścią tego, co dzieje się w kościele. Czemu tak jest?
To prawda, że Liturgia ma swoją własną - rzekłbym - naturalną atrakcyjność, że wystarczy wydobyć jej głębię, by urzekła swoim pięknem. Ale co zrobić, gdy jej język jest zupełnie niezrozumiały
dla młodego człowieka? Przebić się przez język liturgicznych znaków i teologicznych pojęć nie jest mu łatwo, a nauczenie się go jest trudnym, żmudnym, wymagającym procesem. I tak między księdzem a szóstoklasistą
tworzy się przepaść niczym Wielki Kanion Kolorado, że - zdaje się - „nikt, choćby chciał, stąd do was przejść nie może, ani stamtąd do nas się przedostać”. I tak rodzi się konflikt.
Najpierw konflikt na płaszczyźnie językowej. Ksiądz mówi o świętych, a szóstoklasista o „ziomalach”, ksiądz by chciał na końcu spotkania powiedzieć „pochwalony” albo przynajmniej
„Z Panem Bogiem”, a szóstoklasista „nara”. No i jeszcze zostaje „spoko”, które może wyrażać wszystko. A przecież listę słów pożądanych przez szóstoklasistę można jeszcze
kontynuować.
Myli się ten, kto sądzi, że wzywam teraz do porzucenia namaszczonego języka Liturgii. Nic bardziej fałszywego. Trzeba wiedzieć, co gdzie i jak powiedzieć. Zapraszam jedynie do refleksji, co zrobić,
by w kościele stworzyć przestrzeń przyjazną dla młodego człowieka. Mówi się o przyjaznych szkołach. Może trzeba rozpocząć akcję „przyjazne parafie”, choć to przecież absurd, bo parafia, która
nie jest przyjazna z siebie samej, nadaje się - przepraszam za ostrość wyrażenia - chyba pod pług i uprawę np. wierzby energetycznej. Bo po co komu parafia, w której nie można się poczuć jak
u siebie w domu? To warunek, by poczuć się za nią odpowiedzialnym. A jak parafia będzie spoko, to do kościoła garnął się będzie ful kibola, a ławki będą pełne ziomali. I będzie cool. Nara.
Pomóż w rozwoju naszego portalu