Znałam człowieka, który bardzo kochał zwierzęta. Psy, koty, nawet myszy. Bardzo dbał, aby nie były głodne, zmarznięte, krzywdzone. Wszyscy dookoła wiedzieli, że tak jest i nikt chyba nie odważyłby się w jego obecności nawet skarcić jakiegoś czworonoga. Nie słyszałam, żeby zwrócił się do swego psa inaczej niż „Dinguś kochany!”. Nie byłoby w tym wszystkim nic dziwnego, gdyby nie fakt, że ten sam człowiek... bił swoją żonę, matkę swojej czwórki dzieci. Do dziś zastanawiam się, jak to możliwe, żeby człowiek, który, jak mówi się potocznie, nie skrzywdziłby nawet muchy, potrafił bić osobę sobie najbliższą. Jedynym wytłumaczeniem może być choroba psychiczna polegająca na jakimś rozdwojeniu jaźni. Inaczej nie sposób sobie tego wytłumaczyć.
Piszę o tym przypadku dlatego, że właśnie od momentu poznania tego człowieka i całej sytuacji, zaczęłam baczniej przyglądać się ludziom, którzy wszem i wobec głoszą swoją miłość do zwierząt, bronią bardzo głośno ich praw, walczą o szacunek dla otaczającego nas środowiska. Przyglądam się i przestaję im wierzyć. Im goręcej chcą mnie przekonać do siebie i wymusić na mnie aplauz dla swoich poglądów, tym bardziej ja staję się nieufna. Może dlatego, że coraz wyraźniej dostrzegam, jak dobry jest to biznes. Wystarczy przejść obok stoisk w którymś z wszechobecnych supermarketów, popatrzeć na kuszące barwami odżywki dla małych, średnich i większych zwierzątek, zabaweczki, domki, kojce, ubranka itp., itd. To oczywiście tylko elementarne wyposażenie. Jeżeli jest się bardziej zaangażowanym uczuciowo, należy udać się do specjalistycznego sklepu i tam można nawet zamówić usługę fryzjersko - kosmetyczną dla miluśnego czworonoga. Czytałam kiedyś, że na tzw. zachodzie Europy młodzi ludzie pozostający ze sobą w „trwalszym związku”, aby go scementować kupują pieska lub kotka. Jest to dla nich sprawdzian, czy dojrzeli już do posiadania dziecka i zalegalizowania „bycia ze sobą”. Najczęściej jednak rezygnują z potomstwa, bo przecież przyzwyczaili się już do zwierzątka. Nauczyli z nim żyć i doświadczyli, że jest z nim dużo mniej kłopotów niż mają inni z maleńkimi dziećmi. W nabraniu takiego przekonania bardzo pomaga tzw. wolny rynek, otwarty na potrzeby klienta, który proponuje również hotele dla zwierząt. Wyjazd na długi weekend! Proszę bardzo - kotek do hotelu i w drogę! Dziecko jest bardziej kłopotliwe, a i babcie europejskie mniej skore do zmiany pampersów.
Nie jestem wrogiem zwierząt, wręcz przeciwnie, bardzo je kocham. Przeżyłam mocno jak zdechł mój 14 letni pies. Był przyjacielem naszej rodziny i mimo tego, że strasznie go rozpuszczaliśmy był traktowany jak zwierze. Nie jadał z nami przy stole. Żywiony był też normalnie, bezpuszkowo i nigdy właściwie nie chorował. Mieszkał w domu, ale większą część dnia spędzał na dworze, bo po prostu uwielbiał biegać.
Napisałam ten tekst, aby zwrócić uwagę na fakt, że jak w wielu innych wypadkach, hałaśliwe głoszenie miłości pod sztandarami kolejnych organizacji prozwierzęcych to, niestety, najczęściej wykorzystywanie młodych, pełnych ideałów ludzi dla nakręcania „kasy” dla przemysłu produkującego „wszystko dla zwierząt” i promocji pewnych postaw. Najbardziej jednak bulwersuje mnie syndrom człowieka opisanego we wstępie, przejawiający się tym, że ci sami ludzie płaczący nad uwiązanym na łańcuchu wiejskim psem maszerują w jednym szeregu z oświeconymi „feministkami”, niosąc z nimi transparenty głoszące hasła typu „Mój brzuch - moja sprawa”. Czymże jest więc dla tych ludzi życie poczętego dziecka?
Nie chcę krzywdzić ludzi kochających wszystkie stworzenia małe i duże, chcę - jeszcze raz podkreślam - zwrócić uwagę na pewne zjawisko, przypomnieć, że we wszystkim należy zachować umiar i rozsądek. Przede wszystkim myśleć i nie ulegać poprawności politycznej, która coraz częściej prowadzi do absurdów.
Pomóż w rozwoju naszego portalu