Był późny wieczór. Wszyscy czekali na ostatni autobus, który o
tej porze zjeżdżał zazwyczaj już do zajezdni. Ludzie niecierpliwie
wyglądali w stronę, z której miał nadjechać czerwony ikarus, gdy
nagle, nie wiadomo skąd, wyrośli jak spod ziemi trzej
kilkunastoletni chłopcy. Ubrani byli w podniszczone krótkie
kożuchy, które wyglądały na nich jak z młodszego rodzeństwa. Na głowach
mieli filcowe czapki, zupełnie niespotykane dzisiaj wśród młodzieży,
a w rękach kije, o które opierali się całym ciężarem, sprawiając
wrażenie zmęczonych. Ludzie stojący na przystanku z początku się
ich zlękli. Nie wiedzieli, co mogą oznaczać kije trzymane mocno w
dłoniach przez nieoczekiwanych przybyszy. Jednak kiedy ci zbliżyli
się tak, że można było się przyjrzeć ich twarzom, wszyscy natychmiast
nabrali do nich zaufania. Nie wiadomo właściwie dlaczego, przecież
dzisiaj nikomu nie można ufać. Jednak
bezgraniczne zdziwienie widoczne w oczach młodzieńców sprawiało,
że trudno ich było posądzić o złe zamiary. Wyglądali, jakby byli
świadkami czegoś niezwykłego, jednak to coś na pewno nie było groźne,
gdyż próżno było szukać na ich twarzach lęku. Była tam raczej radość,
może nawet euforia. Ludzie na przystanku spojrzeli po sobie, czy
przypadkiem sami nie wyglądają dziwnie, bo skąd niby to zdziwienie
widoczne na obliczach chłopców? Lecz nic u siebie nie zauważyli niepokojącego.
Przybysze natomiast wyglądali, jakby chcieli coś powiedzieć, mimo
to milczeli jak zaklęci. Zwykle ludzie przychodzący o tej porze na
przystanek pytają, czy jechał już ostatni autobus. A ci nic, stali
i patrzyli z uśmiechem na przystankowiczów.
- Ostatni autobus jeszcze nie jechał - odezwała się jako
pierwsza młoda kobieta, która ledwie stała w butach na wysokich obcasach.
Widać było, że do nich jeszcze nie przywykła. Najwyraźniej nie mogła
wytrzymać napięcia, jakie powstało z powodu przedłużającego się milczenia.
Młodzieńcy wymienili między sobą spojrzenia i w końcu najwyższy
z nich, który wyglądał na najstarszego, zrobił pół kroku do przodu,
zwracając się jednocześnie do przystankowiczów drżącym z przejęcia
głosem:
- Widzieliśmy.
Po tym jednym słowie zapadło znowu milczenie.
- Co widzieliście? - zapytał zdecydowanie młody mężczyzna
ze skórzanym neseserem. - Gdzie widzieliście? Kogo widzieliście?
Ilu ich było? Jak wyglądali? Może trzeba wezwać policję? Ja mam komórkę
- mężczyzna wyrzucał z siebie słowa jak pociski, ściskając w ręku
telefon komórkowy.
- Było ich dwoje - odpowiedział posłusznie najstarszy chłopiec.
- Tylko dwóch? - zaśmiał się mężczyzna. - Dam sobie radę
- powiedział, patrząc pewnym wzrokiem po zebranych - trenuję karate
i nie z tyloma mogę sobie poradzić.
- Nie dwóch, tylko dwoje, to znaczy kobieta i mężczyzna,
a mężczyzna już niemłody - odpowiedzieli przybysze prawie jednocześnie.
- Kobieta i jakiś starszy facet? - zdziwił się mężczyzna.
- To co innego. To co wam właściwie chcieli zrobić? Może to jacyś
oszuści?
- Właściwie to na początku było ich dwoje, teraz jest ich
troje - dodał najstarszy chłopak.
- Troje? Jakieś bajki opowiadacie! W ogóle wyglądacie nienormalnie!
A skąd się niby miała wziąć trzecia osoba? - zapytał mężczyzna.
- Kobieta na początku była brzemienna, a później urodziła
dziecko, to znaczy chłopca. I to prawie przed chwilą - mówił dalej
młodzieniec w kożuchu.
- Gdzie ona do licha mogła urodzić dziecko? - zdziwili się
wszyscy na przystanku. - Przecież tu jest Rynek Wieluński.
- Tam, w garażu - odpowiedzieli chłopcy jednocześnie, wskazując
na drugi koniec Rynku.
Rzeczywiście, po drugiej stronie pustej przestrzeni stał
stary blaszany garaż, a właściwie jakaś buda, w której mieścił się
niegdyś skup makulatury i szmat. Było to między sklepem ze sztuczną
biżuterią i hurtownią ozdób choinkowych. W środku jarzyło się wątłe
światło, a wokół kręciły się zwierzęta. Jakiś koń z kulawą nogą,
krowa bez jednego rogu, nie licząc psów i kotów, dwóch owiec i jednej
kozy. Nad blaszaną budą jaśniała mocnym światłem gwiazda. W jej kierunku
szli trzej mężczyźni w eleganckich płaszczach. Każdy z nich trzymał
w ręku jakiś pakunek wyglądający na prezent.
Wszyscy na przystanku ze zdziwieniem przyglądali się dziwnej
scenie, rozgrywającej się w starym skupie surowców wtórnych. Wtem
na brzegu przystankowej wiaty usiadł biały gołąb. Przyleciał od strony
garażu i przyglądał się bacznie oczekującym na autobus.
- Skąd w środku nocy gołąb? Przecież z wyjątkiem sów wszystkie
ptaki śpią o tej porze - zdziwił się mężczyzna ze skórzanym neseserem.
- Wiem coś o tym, bo ornitologia to moje hobby.
- To jest gołębica, proszę pana - powiedział jeden z chłopców.
W tej chwili podjechał na przystanek ostatni autobus z czerwonym
napisem "zjazd do zajezdni".
- Trzeba tam zajrzeć, może tym ludziom czegoś potrzeba?
- zapytała nieśmiało kobieta na wysokich obcasach.
- Zadzwonię do Straży Miejskiej, oni się takimi rzeczami
zajmują, a my musimy wsiadać, bo odjedzie i trzeba będzie za taksówkę
przepłacać - powiedział mężczyzna, dając pierwszy susa do autobusu.
Pomóż w rozwoju naszego portalu