Jednym z najsilniej odczuwanych negatywnych skutków globalizacji jest presja na obniżenie płac pod groźbą redukcji zatrudnienia. Nie są jej w stanie odeprzeć organizacje pracownicze.
Konsumenci - producenci - politycy
Nabywcy towarów, konsumenci, mają jasną motywację: chcą kupować jak najlepsze towary po jak najniższych cenach. W gospodarce rynkowej nabywca jest ostatecznym arbitrem dla producenta: to on w ostatecznym rozrachunku decyduje, co i u kogo kupi. Producent i sprzedawca starają się wpłynąć na jego wybór przy pomocy reklamy (ostatnio nazywanej " promocją"), cen i jakości oferowanych przez siebie wyrobów. Otwarcie rynków narodowych i połączenie ich w gigantyczny rynek światowy - a na tym polega globalizacja - spowodowało, iż korzyści z pokonania konkurenta, z przekonania nabywców do swojego towaru, dają obroty liczone w miliardach dolarów. Nakłady na promocję rosną w niesłychanym tempie. Kto się nie reklamuje - ten nie istnieje dla nabywcy. Wszak trzeba przekonać nabywcę, iż ten właśnie towar jest najtańszy i najlepszy. Specjaliści od "pi-ar" nie cofną się przed niczym: obsypią komórkowymi telefonami nowo wybranych posłów, zaproponują samochody po promocyjnych cenach, wczasy w atrakcyjnych miejscach świata - byle zyskać życzliwość dla swych towarów. O prawo do publicznej promocji swych towarów potrafią walczyć z podziwu godną determinacją - osiągając czasami podziwu godne rezultaty: a to znana z cnót pani senator wypowie się na rzecz złagodzenia zakazu reklamy alkoholu, a to sympatyczny poseł stanie w obronie prawa do strzelania z broni (myśliwskiej, oczywiście) przez nieletnich, a to doradca premiera okaże się nieugiętym adwokatem dostaw obcej firmy i umacniania jej monopolu na naszym rynku... Nie mówię tu o działaniach przestępczych, mówię o tzw. lobbyingu, czyli o intensywnym przekonywaniu polityków przez firmy. Specjaliści od reklamy mają dwa zadania: przekonać nabywców, że ich produkt jest najlepszy, oraz usunąć przeszkody dla reklamy. Najchętniej pod sztandarami walki z cenzurą o wolność słowa.
Bezosobowi właściciele firm
Dawno minęły czasy, gdy można było ustalić, kto jest właścicielem firmy. Minęły czasy, gdy Henry Ford władał firmą FORD. Dziś właścicielami są akcjonariusze. I w największych firmach część akcjonariatu jest niesłychanie rozproszona - nie zawsze da się ustalić, jaki jest aktualny skład narodowościowy owych akcjonariuszy. Część akcjonariatu stanowią wielkie firmy: banki, firmy ubezpieczeniowe i fundusze emerytalne. Wiadomo, że Daimler-Benz nie jest już niemiecki, ale jaki jest? Tych anonimowych wielkich akcjonariuszy interesuje tylko jedno: zysk. Nie mają żadnego emocjonalnego stosunku do firmy. Równie łatwo zakupują jej akcje, jak się ich pozbywają. Zarządy są wynagradzane - i to niesłychanie wysoko - za jedno: za pozycję firmy na giełdzie. A więc za zysk. A więc za wielkość obrotów i za obniżkę kosztów. Zwłaszcza kosztów pracy.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Zagraniczny inwestor: kat czy zbawca?
Łatwość przepływu kapitału przez granice państwa powoduje, iż firmy ongiś powiązane z jednym krajem rozprzestrzeniają swoje działanie na cały świat. Czasem czynią to, podejmując nowe inwestycje, czasem przez wykupienie udziału kontrolnego w już istniejącej firmie. Rządy i parlamenty na całym świecie wspierają ten proces, uchwalając różnego rodzaju ułatwienia, przywileje i gwarancje dla inwestycji zagranicznych. W szczególności czynią tak rządy krajów biedniejszych, odczuwających niedostatek środków na inwestycje i mających nadzieję, że kapitał zagraniczny przyniesie im nową technologię, a poprzez to oraz poprzez swoje kanały zbytu zwiększy konkurencyjność międzynarodową i stworzy nowe miejsca pracy. Można znaleźć wiele przykładów, że tak rzeczywiście się dzieje. Ale istnieją też liczne przykłady na działania odwrotne: na to, że w niedługi czas po wykupieniu firmy następuje jej likwidacja. Rodzi się uzasadnione podejrzenie, że " inwestycja zagraniczna" była sposobem na likwidację konkurenta i przejęcie jego rynku. Im mniej barier dla przepływu dóbr i usług, tym częściej takie "wrogie przejęcia" będą na porządku dnia. Czasem rzecz dokonuje się pośrednio: inwestycja w tzw. strefie ekonomicznej nie stanowi przejęcia żadnej firmy krajowej, ale powoduje powstanie uprzywilejowanego konkurenta, z którym "krajowiec" pozbawiony tych przywilejów nie ma szans. Problem zaostrza się wskutek konkurencji politycznej samorządów i parlamentarzystów, widzących w takich przywilejach szanse na rozwój swojego regionu, a staje się dramatyczny, gdy inwestor daje do zrozumienia, iż może się ulokować tuż za naszymi granicami, u naszego sąsiada, z którym Polska ma umowę o swobodzie obrotu towarami.
Wydajność w górę - płace w dół
Coraz większa łatwość przenoszenia kapitału, coraz mniej ograniczeń w ruchu towarów prowadzą do uruchomienia bardzo groźnego mechanizmu. Po raz pierwszy w dziejach kapitał uzyskał tak nieograniczone możliwości szantażowania pracy. Groźbą zamykania zakładów i bezrobocia wielkie firmy złamały potęgę związków zawodowych w najbogatszych krajach świata. Wizja utraty konkurencyjności międzynarodowej kraju wskutek wyzwań tańszych zagranicznych konkurentów oraz wizja odpływu kapitału spowodowała, iż do walki przeciw związkowcom włączył się aparat państwa. Szczególnie spektakularnie wyglądało to w USA w okresie administracji Ronalda Reagana i w Wielkiej Brytanii w okresie rządów Margaret Thatcher. Pracodawcy wygrali próbę sił i odtąd zerwany został wieloletni związek między wzrostem produkcyjności pracy a jej wynagrodzeniem realnym. W USA średnia płaca realna nie rośnie już od kilkunastu lat. Groźba " odlotu kapitału i miejsc pracy do tańszych krajów" stopniowo rozszerzyła się na cały świat - nawet na owe "tańsze kraje". Wszędzie lobby wielkich przedsiębiorstw jako najbardziej skuteczną metodę walki z bezrobociem głosi "uelastycznianie kodeksów pracy" i "okiełznywanie nadmiernych żądań pracowniczych". Konkurencja o obniżkę płac realnych przybrała już wszechświatowy wymiar. Dotarła także do Polski...