Od czasu, gdy homoseksualiści w USA wpadli na pomysł, że będą zabiegać o to, by traktować ich jak każdą mniejszość: etniczną, narodową, religijną, było wiadomo, że tradycyjne społeczeństwo z nimi nie
wygra. Ich głównym celem stało się udowodnienie, że są prześladowani, a swoją „walkę” nazwali „polityczną”. Jak trzciny gięły się kolejne parlamenty i samorządy miast. Nawet te,
które zapewniały wyborców o poszanowaniu norm, o tym, że stoją na straży obyczajności. Dlaczego tak się stało? Grupy aktywistów tzw. ruchu homoseksualistów, czyli organizacja utworzona na wzór radykalnych
partii politycznych, potrafiły wykorzystać przeciw społeczeństwu wszystkie zapisy prawne, które potwierdzają jego „otwartość”. Przy braku zahamowań natury moralnej i kulturowej okazuje się,
że nie ma poglądów ani postaw, które „otwarte” społeczeństwo - mające w swoich ustawach zapisy o powszechnej tolerancji, prawie do wypowiedzi, zrzeszeń i manifestacji - mogłoby
odrzucić, kwalifikując je jako sobie wrogie. Wyjątek robi się dla neonazistów, a to dlatego, że rozliczenia z neonazizmem nie idą w parze z rozliczeniami z komunizmem, których po prostu nie ma. Państwo,
które zaakceptuje homoseksualistów jako mniejszość taką samą jak inne, jest już pokonane. Metodą małych kroków, kolejnych manifestacji, „parad”, festiwali, które będą się mnożyć jak grzyby
po deszczu - co wcale nie musi oznaczać, że homoseksualistów będzie przybywać - dokona się coraz szerszych wyłomów. W końcu wszyscy zapomną, że mogliby wyrazić swój sprzeciw, a przede wszystkim
nazwać całą sprawę po imieniu, przywołać zapomniane słowo „demoralizacja”.
Żeby mówić o problemie obecności publicznej homoseksualistów, którzy dążą do tego, by ich narzucanie się społeczeństwu traktować jak zwykłą działalność polityczną, brakuje jasnego języka pojęć -
pojęć powszechnie respektowanych. A wypowiadanie się jasno i zrozumiale na ten temat, zgodnie z przekonaniami zwykłych obywateli, jest obowiązkiem elit. Doskonale rozumie to kard. Nagy, który w Krakowie,
wobec tysięcy słuchaczy, mówił o prowokacji i bezwstydzie. Warto w tym miejscu odsłonić kulisy neomarksistowskiej strategii, wymyślonej przez przedstawicieli tzw. szkoły frankfurckiej, czyli Nowej Lewicy.
Działali oni od czasów wojny, głównie w USA. Ich duchowym ojcem był Antonio Gramsci. Głosili oni konieczność przeniesienia akcentu walki rewolucyjnej z terytorium polityki na teren kultury. Zmiana systemu
wartościowania w kulturze, obalanie hierarchii, odwracanie znaków dobra i zła, kompromitowanie procesu poznawania prawdy na gruncie filozofii - to wszystko dokonywało się w tej najszerszej sferze
życia i aktywności człowieka: w naukach humanistycznych, oświacie, sztuce (nie mówiąc o prasie i mediach). H. Marcuse głosił postulat pełnej seksualizacji społeczeństwa, a więc rozkładu moralnego. Uwolnienie
instynktów neomarksiści uznawali za najskuteczniejsze narzędzie rewolucji. Hasło kontrkultury stało się najbardziej nośnym w mediach II poł. XX wieku.
W Polsce odważnie przypomina o tym bp. Stanisław Wielgus. Ale powszechnie znane są inne wypowiedzi - zwłaszcza oburzenie naszych noblistów, którzy zabrali głos w sprawie parady homoseksualistów
w Krakowie. Czesław Miłosz i Wisława Szymborska, nie bacząc na całą groteskowość i tragikomiczność swoich apeli, dostarczyli dowodu na to, że postulaty neomarksistów na dobre zagnieździły się w umysłach
ludzi kultury - oczywiście, nie wszystkich. Para polskich noblistów jest przypadkiem szczególnym, zwłaszcza gdy przypomni się przedwojenne związki Miłosza z lewicą wileńską, sięgnie się po jego
powieść wydaną w latach 40. - Zdobycie władzy, lub gdy przeczyta się młodzieńcze strofy Szymborskiej. (Przypomniano je m.in. na stronie internetowej http://members.tripod.com/~tytus/szymbo/szymbo.htm,
co jest godne odnotowania, bowiem biblioteki zostały z wczesnej twórczości W. Szymborskiej starannie wyczyszczone). W tomiku stalinowskich wierszy pt. Dlatego żyjemy poetka zamieściła m.in. swój hołd
dla Włodzimierza Ilicza - „nowego człowieczeństwa Adama”.
Zatoczony więc został wielki krąg: marksiści - także komunizujący w przeszłości poeci i pisarze - po latach wracają do punktu wyjścia. Być może robią to nieświadomie, co nie jest, niestety,
usprawiedliwieniem. Wielu bowiem ludzi - nie wyłączając osób utytułowanych - ma świadomość przemieloną przez polityczną poprawność. Nie widzą, że to, co dziś nazywa się „walką o równouprawnienie
gejów i lesbijek”, jest czystą marksistowską rewolucją. Czy rzeczywiście tak trudno zauważyć zbieżność? Nie wstydzi się tego np. Amerykanka - Mel Kozakiewicz, która przyjechała do Polski na
zaproszenie Międzynarodowego Stowarzyszenia Gejów i Lesbijek na rzecz Kultury, żeby zaprezentować wiersze poświęcone rasizmowi, wojnie w Iraku, niesprawiedliwości, biedzie oraz prawom gejów i lesbijek.
Wiersze - to może za dużo powiedziane. Politagitki. Polityczne zaangażowanie w poezji w tych dziwacznych czasach po prostu się opłaca. Może nawet stać się drogowskazem, jak dorobić się Nagrody Nobla.
PS Opinia publiczna rzadko zauważa, że uliczne starcia z homoseksualistami są wodą na młyn aktywistów tych organizacji - dodają im splendoru i utwierdzają w przekonaniu, że ich walka jest słuszna, że istotnie są prześladowani. Tak naprawdę tego typu kontrmanifestacje są lustrzanym odbiciem postawy, którą się piętnuje, oraz wyrazem rewolucyjnej mentalności.
Pomóż w rozwoju naszego portalu