Papież, kierując się dobrem Kościoła, na metropolitę warszawskiego powołał abp. Stanisława Wielgusa. Pomimo tego, objęciu urzędu przez abp. Wielgusa towarzyszyła nieustanna, parotygodniowa kampania sprzeciwu, prowadzona przez różnorodne środowiska opiniotwórcze. Powodem miała być rzekoma jego współpraca agenturalna w latach 70. ze służbami specjalnymi PRL. Miało to wynikać z materiałów znajdujących się w IPN - celowo, choć bezprawnie ujawnionych mediom.
W kampanii sprzeciwu udział wzięli zarówno znani publicyści, jak i popularne tabloidy, internauci, osoby należące do Kościoła i jego wrogowie, gazety polskie i niepolskie. Tak zagęszczona i zmasowana fala ataków, niecofająca się przed podgrzewaniem atmosfery przez obraźliwe lub histeryczne tytuły i teksty, zmierzała do wywołania buntu, by storpedować decyzję Papieża. Powołano dwie komisje do zbadania dokumentów znajdujących się w IPN. Obie, hołdujące koncepcjom pozytywizmu prawniczego, uznały, że mają prawo orzekać niemal jak profesjonalny sąd wyrokujący po wnikliwym postępowaniu dowodowym. By „zatrzymać ingres”, nie wahano się kierować skarg interwencyjnych do Stolicy Apostolskiej. W tej atmosferze nie dziwi więc decyzja abp. Wielgusa o rezygnacji i przyjęcie jej przez Papieża. Teraz dopiero zjednoczone siły odetchnęły z ulgą. Jedni ogłosili zwycięstwo sumienia, a nawet polityczny koniec epoki Michnika i Kiszczaka, inni po prostu przeżyli radość z cierpienia Kościoła. Rodzą się jednak refleksje.
Polskę i Stolicę Apostolską wiążą postanowienia Konkordatu. Zgodnie z jego art. 5, państwo polskie zapewnia Kościołowi swobodę pełnienia jego misji i administrowania jego sprawami na podstawie prawa kanonicznego. Art. 7 ust. 2 stanowi zaś, że mianowanie biskupów należy wyłącznie do Watykanu. W aspekcie więc formalnym kwestia obsady urzędu wyjęta jest z wszelkich struktur państwa, a tym bardziej z „orzeczeń” mediów i ulicy. Nie można jednak pomijać aspektu odnoszącego się do istniejącego stanu rzeczy. Wyjątkowo doniosła rola Kościoła w Polsce powoduje, że zainteresowania nominacją, a nawet zgłaszanych sugestii hierarchowie Kościoła nie powinni ignorować. Jest to cena masowości i wielkości Kościoła. W okresie, gdy w kraju problematyka lustracji nabrała gorączkowego przyśpieszenia, obowiązkiem polskich biskupów było więc podjęcie zdecydowanych kroków zmierzenia się z problemem lustracji w Kościele. Zapobiegłoby to w znacznym stopniu tzw. dzikiej lustracji i ocaliłoby autonomiczność tego procesu zgodnie z postanowieniami art. 5 Konkordatu. Zaniedbanie tej problematyki spowodowało, iż przy aplauzie wrogów Kościoła dzika lustracja duchowieństwa wylewa się w przestrzeń publiczną.
Publiczne zaś lustrowanie kapłanów na podstawie materiałów SB, dokonywane przecież wbrew postanowieniom dotychczasowej ustawy lustracyjnej, siłą rzeczy przenosi całe to postępowanie spod porządku prawa kanonicznego, zagwarantowanego Konkordatem, do porządku prawa powszechnego. Ten zaś wypracował zasady stosowane stale w tych procesach (casus Małcużyńskiego, Jurczyka, Gilowskiej, ostatnio Niezabitowskiej) przy uwzględnieniu reguł procedury karnej. Obecnie więc w kwestiach lustracyjnych porządek ten opiera się m.in. na przyjęciu, iż współpracą jest tylko świadome, tajne dostarczanie materiałów wymaganych przez SB. Nie wystarczy zatem do uznania za współpracę deklaracja woli osoby zwerbowanej (podpis zgody na współpracę), lecz musi ona materializować się w świadomie podejmowanych konkretnych działaniach w celu urzeczywistnienia deklarowanej współpracy. Współpracą nie jest też współdziałanie wymuszone groźbami, szantażem, a więc pozbawione elementu swobodnie wyrażonej woli, czy też współdziałanie pozorne lub wręcz uchylanie się od dostarczania informacji pomimo formalnego dopełniania czynności lub procedur wymaganych przez organ SB. Po lekturze zatem zamieszczonych w internecie materiałów dotyczących abp. Wielgusa, co najmniej zdziwienie musi budzić pogląd prof. Paczkowskiego, który po lekturze w IPN stwierdził, iż abp Wielgus był tajnym agentem. W świetle przypomnianych zasad, jakie odnośnie do lustracji obowiązywały do tej pory w polskim prawodawstwie, abp Wielgus z łatwością z zarzutu współpracy byłby w stanie się oczyścić. Tymczasem jego dramat polega na tym, że dotychczasowe przepisy lustracyjne nie obejmują duchownych. W ten sposób duchowny bezpodstawnie pomówiony o działalność agenturalną jest całkowicie bezbronny. Powstała zatem groźna dla Kościoła próżnia, która zmusza do działania. W mojej ocenie, procedury lustracyjne wypracowane na gruncie prawa powszechnego zasługują na uwagę i wykorzystanie. Próżnia krzywdzi bowiem wielu kapłanów, którzy niejednokrotnie szantażem i groźbami czuli się zmuszeni do podpisania dokumentu o współpracy. Za podpisem tym z reguły nie szła działalność krzywdząca ludzi lub Kościół. Najczęściej był to akt pozorny, taki, o którym płk SB Kubat we wrześniu 1978 r., reasumując działalność „agenta” Wielgusa, raportował: „uważam, że «Grey» nie spełnił zadań. (...) Zachował bierność, (...) brak naprowadzeń, zupełna pasywność na odcinku nawiązywania znajomości z ludźmi wchodzącymi w zakres naszego zainteresowania, zignorował zadanie, (...) w tej sytuacji nie widzę celowości kontynuowania z nim współpracy po linii wywiadu”. Właśnie w takich i podobnych sytuacjach duchowny bezpodstawnie pomówiony, mając drogę zamkniętą do lustracji, jest bezbronny. Wyrok wówczas wydają najczęściej nieprzychylne Kościołowi media. Czy jednak możemy nadal zgadzać się na takie sądzenie? „Nie chcemy takich sądów” - te twarde i proste słowa prymasa Glempa przypominają inne historyczne słowa, że tak dalej być nie może - non possumus!
Autor jest czynnym zawodowo adwokatem. Był ekspertem ze strony AWS przy tworzeniu prawa w Sejmie. Publikował m.in. w „Tygodniku Solidarność”, „Życiu”, „Rzeczpospolitej”.
Pomóż w rozwoju naszego portalu