Boże Narodzenie 1944 roku
Boże Narodzenie w 1944 r. w naszej parafii Złochowice zapowiadało się bardzo smutno. Brakowało opłatka na rodzinnych stołach, bo ich dostarczaniem tradycyjnie zajmował się organista w parafii, czyli nasz tata Stefan Krysiak, a on - przymusowo wywieziony - miał „umacniać” linię obrony wyznaczoną przez hitlerowców. Była to linia granicy z Niemcami z 1939 r.
Nasz ukochany i bardzo szanowany proboszcz ks. Edward Stasiewicz wiedział, że w przypadku braku opłatków, hostii czy komunikantów (co w czasie wojny się zdarzało) nasza mama Maria Krysiak potrafi je przygotować. Mieliśmy tzw. kleszcze, które służyły do wypieku opłatków. Problemem okazała się jakość mąki. Tę sprawę załatwiła nasza ciocia - siostra Taty, Franciszka Hofmann, wysiedlona z Wilkowiecka do Rębielic. I właśnie tam ciocia znalazła odpowiednią mąkę. Mama wysłała po mąkę moje siostry. Terenia miała dziesięć lat, a Lidzia - osiem. Z Rębielic do Złochowic jest ponad 10 km. Już nigdy się nie dowiem, dlaczego to nie byłem ja. Miałem wtedy 13 lat i byłem zaprawiony w takich wędrówkach..
Całym procesem wypieku opłatków kierowała nasza mama. Problem naszego najmłodszego braciszka Alesia, który miał wtedy sześć miesięcy, rozwiązała przy pomocy przetaka. Odpowiednio wymoszczony przetak postawiła na przypiecku, a w nim ulokowała naszego malutkiego braciszka. W ten sposób miała go cały czas na oku.
Grudzień 1944 r. był u nas śnieżny i mroźny. Obowiązek doręczenia każdej rodzinie opłatków, pod nieobecność naszego taty - organisty, spadł na mnie. Byłem dumny, jakby nagle dorosły, ale i wystraszony odpowiedzialnością. Mama ułożyła mi wiązanki opłatków w drewnianym kuferku, w którym je nosił nasz tatuś. Reakcje rodzin były zawsze pełne wzruszenia. Są opłatki! Będzie Wigilia! Niektórzy płakali, a ja razem z nimi.
Tylko Pasterka była inna. Organy nie zagrały „Wśród nocnej ciszy”, orkiestry nie było, instrumenty schowane, a chór rozproszony na przymusowych robotach.
Pod koniec stycznia wrócił ukochany tata. Z tej okazji mama - bardzo dobra kucharka - przygotowała uroczystą kolację. Tata miał zawsze duży repertuar pieśni i piosenek. Zaśpiewał nam tę, którą uważał chyba za patriotyczną i najwłaściwszą w tych okolicznościach:
„Wolności baśń rozdzwonił miecz / I rzucił nas ku doli / I oto Polska wielka rzecz / I Pani w aureoli. / Byleś ją w sercu bracie miał / Jak matka wierne dziecię / Królować będzie nam na schwał / Po całym wielkim świecie”.
Płakaliśmy wszyscy. Właściwie szlochaliśmy. Czy można było inaczej się zachować? Chyba można, ale nie w naszej patriotycznej rodzinie.
W 1947 r. wyjechałem do Wrocławia. Towarzyszył mi ten sam drewniany kuferek, w którym wcześniej roznosiłem owe opłatki. Przyniósł mi szczęście. Osiągnąłem bardzo dużo: wykształcenie, najwyższe stanowiska w budownictwie wrocławskim, założyłem rodzinę, urodziły mi się dwie córki. Pracowałem 50 lat. Teraz już mam wnuczki i wnuków.
Na pewno wiem jedno - mam za co Bogu Wszechmocnemu dziękować.
Włodzimierz Krysiak OESSH
Oczekujemy na listy pod adresem:
„Niedziela”, ul. 3 Maja 12
42-200 Częstochowa.
Na kopercie należy napisać: „Listy”
Pomóż w rozwoju naszego portalu