Dane mi było niedawno brać udział w ważnym święcie polskiej kultury ludowej: wręczeniu Nagrody im. Oskara Kolberga. W warszawskich Łazienkach budynek Podchorążówki wypełnił się ludźmi związanymi na co dzień, tak czy inaczej, z kulturą regionalną. W swoich barwnych strojach wyróżniali się laureaci - reprezentujący różne dziedziny twórczości: muzykę, taniec, poezję, rzeźbę.
Tak się złożyło, że ściany sali, w której się zgromadziliśmy, obwieszone były portretami wybitnych Polek i Polaków, bohaterów naszej historii. Zwracano na to uwagę w przemówieniach: Chopin, Mickiewicz, Słowacki i inni patroni kultury ogólnopolskiej spoglądali ze ścian na to święto, świadczące o żywotności polskiej kultury regionalnej. Jedna kultura w swoich dwóch wymiarach. Symbolem ich przenikania się i solidarności był sposób, w jaki prowadzący uroczystość Krzysztof Trebunia-
-Tutka, ubrany w swój strój góralski, przechodził bez trudu z polszczyzny „literackiej” na góralską gwarę, w której żartował, komentował i przyśpiewywał.
Na scenę wchodzili oni - laureaci. Już nie nowicjusze, bez śladu tremy, gotowi wykonać to, co do nich należało. Wpatrywałem się w twarze ludzi mocno dojrzałych lub już sędziwych: były zupełnie nieskore do obłaskawiania mnie i całej publiczności, do wydobywania z nas aplauzu czy wzruszenia.
Czułem się jak świadek, którego wpuszczono do pokoju twórcy, artysty, muzykanta, i zostawiono mu swobodę przeżywania tego, co słyszy i widzi. Tkwi w tym ryzyko: to, co działo się na scenie, było przecież tak naprawdę brylantami pozbawionymi swej naturalnej oprawy. Artyści ludowi stawali przed nami jak zjawy z innego świata, zbudowanego ze splotów ciężkiej pracy, wspólnej zabawy, wszechobecnego sacrum - tymczasem całego tego kontekstu możemy się dziś tylko domyślać.
Tej muzyki nie da się słuchać jak mazurków Chopina - nie urodziła się dla sceny koncertowej. Poniżające są dla niej próby estradowej teatralizacji, wnoszone zwykle w formule „zespołów pieśni i tańca”. Sztuczność bije wtedy po oczach i zniesmacza: sceniczni tancerze i wokaliści uprawiają jakąś niewiarygodną „operę”. To zrozumiała - ale nieudolna - próba unaocznienia nam sytuacyjnego kontekstu, w którym wykonywano przyśpiewki i tańce. Próba pełna mizdrzenia się, które jednych może bawi, ale drugich - słusznie - zawstydza.
Autentyczna kultura ludowa wygląda dzisiaj zwykle jak obity kafel ze starego pieca, jak wytarty pieniążek lub jak podniszczony oleodruk Częstochowskiej: przedmioty, które wzywają wyobraźnię, aby odnajdywała ślady, po których dojdzie się do wiedzy o całości życia. Imitacje tego nie mają: są jak fast food przy uczcie smaków.
Trzeba by jeszcze dodać, że bieda z naszymi instytucjami kultury ludowej polega często na tym, że - ukształtowane w PRL-u - wychowały sobie twórczość pozbawioną jednego z głównych naturalnych źródeł inspiracji: religijności. Pokłosiem oficjalnych konkursów i festiwali stały się utwory, w których samorodni artyści nauczyli się, co im wolno, a czego nie wolno - a co powinni ze wstydem ukryć. To jednak temat na osobny tekst.
Pomóż w rozwoju naszego portalu