Zawsze gdzieś tak w połowie zimy zaczynam tęsknić za latem. Nawet, gdy za oknem śnieg pobieli świat białym puchem, nawet, gdy mróz nie dokucza, a temperatura,
jak dzisiaj, plusowa i porywiste wiatry zrywają rynny z mojego domu - tęsknię za latem...
Piszę te słowa, gdy za oknem pada śnieg. Za chwilę ulice pokryje brudna maź nieokreślonego koloru, która albo zamarznie, albo mlaskać nam będzie pod nogami jeszcze wiele dni.
Zimny wiatr znów rankiem zaatakuje zaspaną twarz i bezlitosny wpełznie lodowatymi paluchami za kołnierz palta. Ciśnienie poleci raptownie w dół, tak że żadna kawa nie
pomoże, a zmrok po dniu bez słońca niespodziewanie szybko zagości nad miastem. I właśnie wtedy zaczynam tęsknić za latem.
Do tęsknoty tej potrzebne jest jakieś miejsce. Jest ono gdzieś tam, jak dawniej mawiano, w Polsce B, z dala od autostrad, tras szybkiego ruchu, szpetnych hal hipermarketów i zgiełku
ulicznych reklam...
Zamykam oczy i...
Zielony las podchodzi pod sam próg chaty, która pachnie żywicą i drewnem. Łąki pełne dziewanny zasypiają zmęczone słońcem. W ogrodzie, pod starą sękatą gruszą stoi prosty stół
i proste ławy po obu jego stronach. Kwaśne mleko w dzbanuszku przykrytym lnianą ściereczką okupują poirytowane owady. Małe, słodkie truskawki wprost z grządki, stoją w glinianej
misce na parapecie szeroko otwartego okna.
Cisza, która panuje wokół nie jest ciszą miejską, ani ciszą czterech ścian apartamentu, ale doskonałą muzyką, pełną łagodnego bzykania, westchnień, szeptów i śpiewu ptaków.
Gdzieś dalej, ale niezbyt daleko, płynie rzeka. Można do niej dojść jedynie piaszczystą drogą. Rzeka jest niewielka. Płynie wolnym nurtem, rozleniwiając się po zatoczkach i rozlewiskach.
Nisko nad wodą zwisają gałęzie drzewa, przez które słońce barwi taflę migotliwymi rozbłyskami promieni. Przysiądziemy tutaj, gdzie brzeg dotyka rzeki białą łachą piasku. Nad nami będzie tylko niebo koloru
kwiatów lnu, a wokoło zieleń i chabry w łanach zbóż. Będziemy je zrywać i składać w niepokorny bukiet, dołożymy czerwonych maków, niewinnych margerytek,
a dla zapachu trochę maciejki i mięty. Wieczorem rozpachną się cudownie, całą mocą swych niepozornych płatków.
Ganek oplata gęsty bluszcz, który wspina się odważnie po dachu i chwyta w zielone palce komin. Na ganku przyjemny chłodek i zapach świeżych jabłek przyniesionych z sadu.
Na ławeczce w głębi niszy leży książka, właśnie ta, na której przeczytanie nie starczyło nam czasu przez cały rok. Teraz celebrujemy kartkę po kartce, smakując zdanie po zdaniu. Co chwilę przerywamy
lekturę, by podnieść wzrok ku pejzażowi, jak ze starych polskich obrazów. Słońce grzeje mocno, choć wisi już nad linią lasu. Żegna się długo i niechętnie, jakby żałowało tego dnia
i tego lata.
Zmrok przychodzi powoli, niespiesznie. Zatrzyma się chwilę w leśnych ostępach, zamarudzi w gałęziach drzew nim odważy się wypłynąć na otwarta przestrzeń. Zabarwi świat niebieskością,
która zwiastuje noc. Powietrze straci swą przejrzystość, stanie się dojrzałe, balsamiczne zapachem ziół i świeżo skoszonej trawy. Pod płotami rozpachnie się maciejka, nad łąkami roztańczy zwiewna
mgła, nim na niebo z porażająca jasnością wzejdzie wreszcie księżyc. Muzyka dołączy po chwili cykaniem świerszczy i gardłowym kumkaniem żab. Powoli świat ucichnie, jakby popadł w zadumę,
a my długo będziemy jeszcze trwać nieruchomo na ganku wsłuchani w siebie i noc...
Metereolodzy twierdzą, że sami jesteśmy sobie winni. Wypowiedzieliśmy wojnę naturze, nie przypuszczając, że tak szybko będzie brała na nas odwet. „Efekt cieplarniany” załatwi nas prędzej
czy później - straszą ekolodzy. Upały spopielą ziemię, porywiste wiatry pozrywają nam rynny z domów, a dzieciakom babcie opowiadać będą jak wyglądał płatek śniegu.
Zanim więc dopadnie nas zimowa chandra i złość na szarobury świat, zanim popędzimy do apteki po ziołowy lek antydepresyjny reklamowany w telewizji, przypomnijmy sobie w połowie
zimy obarczonej „efektem cieplarnianym” jakieś własne miejsce w Polsce B, gdzie wszystko ma swój porządek, rytm i swojski smak. Zaręczam, że pomaga.
Pomóż w rozwoju naszego portalu