24 czerwca wstał słoneczny i upalny. Z samego rana niemieccy żołnierze zaczęli wszystkich spędzać na łąkę. Gdy przyszli, mój mąż siedział pod ścianą domu, trzymając na rękach naszego
synka. Jeden z Niemców wyjął bagnet i zamierzył się na nich... Krzyknęłam przerażona. Żołnierz cofnął broń i kazał iść naprzód, na łąkę.
Nie pamiętam, ilu nas tam zgromadzono. Kazali nam położyć się twarzą do ziemi. Leżąca obok mnie kobieta zaczęła głośno odmawiać Pod Twoją obronę. Chwilę później jednym głosem modlitwę powtarzali już
wszyscy. Do wtóru otaczających nas Niemców, krzyczących: „Komuniści, komuniści!”.
Wtedy ta sama kobieta wyjęła różaniec i wskazując nań starała się przekonać żołnierzy, że my nie jesteśmy komunistami, lecz chrześcijanami. W odpowiedzi jeden z Niemców
również wyjął z kieszeni różaniec. I w tym momencie nad naszymi głowami przeleciały ze świstem pociski. I my, i Niemcy, wszyscy przypadliśmy
do ziemi.
- Powiedzcie, kto strzelał, to was puścimy! - krzyknął po polsku ten, który pokazał nam różaniec. Zaczęliśmy prosić i tłumaczyć, że nie wiemy skąd i kto strzelał...
Dopiero po dłuższej chwili pozwolono nam wstać i kazano iść naprzód, pod linię frontu. I poszliśmy, wszyscy żywi i cali.
Zawsze, gdy we wspomnieniach wracam do tych okrutnych dni, to Bogu dziękuję za cud ocalenia nas. Wierzę głęboko, że to był cud, że to Matka Boża ochroniła nas od pewnej śmierci,
że sprawił to Różaniec. W tym czasie na tamtych terenach Niemcy często w okrutny sposób rozprawiali się z ludnością cywilną. Początek był zawsze taki sam, jak w naszym
przypadku. Grupę ludzi spędzali w jakieś miejsce, kazali kłaść się twarzą do ziemi, a potem chodzili i strzelali do mężczyzn. Po masakrze kobiety i dzieci musiały
wstać i iść przed siebie. Mąż mojej znajomej trzymał dziecko na rękach, mężczyznę zastrzelili, a dziecko omal nie udusiło się pod ciężarem ciała zmarłego ojca.
...Tyle lat już minęło od tamtego dnia na łące, a ja wciąż widzę te uniesione dwa różance: jeden w dłoni skazanej na śmierć kobiety, a drugi w rękach jej
niedoszłego oprawcy...
Szliśmy dużą grupą w stronę granicy na Bugu. Rzekę przekroczyliśmy po wojskowym moście pontonowym. Drogami przemieszczało się bardzo dużo wojska, ale nikt nie zwracał na nas uwagi.
Późną nocą, bardzo utrudzeni, dotarliśmy do Dorohuska. Tu zastał nas 25. dzień czerwca. Podobnie jak poprzednie, piękny i słoneczny. Odpoczywaliśmy przed dalszą drogą w nieznane.
Trzymałam na rękach swego synka, siedziałam na obcym podwórku, pod ścianą budynku. W odległości kilkunastu kroków niemieccy żołnierze jedli śniadanie. W pewnej chwili jeden z nich
wstał i podszedł do mnie. Patrzę, a on wyciąga rękę z kromką chleba... Wzięłam ten pokarm, to był chleb chyba z serem, a może z innym
dodatkiem, nie pamiętam. Bardzo mi smakował, ale chyba nie tylko dlatego, że byłam głodna. Było coś bardzo wymownego, a zarazem i symbolicznego w scenach z dnia
poprzedniego i obecnego: okrucieństwo przeplatało się z dobrocią. Odwieczna walka dobra i zła.
Już nie pamiętam, czy tego samego dnia czy może kolejnego, wróciliśmy do domu. Zastaliśmy ruiny i zgliszcza. Mamę pochowaliśmy na cmentarzu w Rymaczach, a sami rozpoczęliśmy
długą tułaczkę po cudzych mieszkaniach. Wiele razy uciekaliśmy do lasu przed niemiecką łapanką. Na przełomie marca i kwietnia koczowaliśmy w lesie cały miesiąc.
Potem przyszły pełne trwogi miesiące rzezi ukraińskiej. Wiele osób z mojej rodziny zostało zamordowanych, wśród nich mój ojczym, śp. Antoni, wspaniały patriota, członek wołyńskiego okręgu
AK. Schwytali go przebrani w niemieckie mundury banderowcy, a następnie, we wsi Sztuń, okrutnie zamordowali wrzucając w tryby kieratu.
Czy doczekam jeszcze czasu, gdy moje prawnuki poznają na lekcjach historii prawdę o martyrologii Polaków z Kresów Wschodnich? Bo przecież holocaust to nie tylko Żydzi i Auschwitz...
W roku 1944, gdy wojska niemieckie cofały się ze Wschodu, linia frontu przebiegała na przepływającej przez Kowel rzece Turia, około trzydziestu kilometrów od Terebejek (mieszkaliśmy tam
u naszych dawnych sąsiadów). Byłam w tym czasie ciężko chora z powodu wrzodu w okolicy lewego ucha. Od kilku dni miałam wysoką gorączkę, majaczyłam, nic nie
pomagały domowe środki lecznicze. Ktoś poradził mężowi, aby udał się z prośbą o pomoc do polowego niemieckiego szpitala położonego niedaleko Terebejek. Mąż poszedł tam i przyprowadził
wojskowego lekarza wraz z tłumaczką. Lekarz obejrzał wrzód i stwierdził, że on sam nie może pomóc, że chorą należałoby umieścić w szpitalu i wrzód powinien
być nacięty. To oczywiście nie było możliwe i lekarz o tym wiedział, poradził więc, by przykładać na ten wrzód gotowane, ciepłe siemię lniane. Moja mama całą noc to siemię gotowała
i zmieniała mi kataplazmy. Nad ranem wrzód pękł i od razu odczułam ulgę. Przed południem lekarz przyszedł ponownie. Spotkał męża przed domem i spytał, czy jeszcze żyję,
czy już umarłam. Potem zdjął mi opatrunek i oczyścił ranę z ropy. Polecił, by nic poza lnem w to miejsce nie przykładać.
I wyzdrowiałam, mimo takiego wyniszczenia organizmu, biedy, okropnych warunków sanitarnych. A tego wojskowego, niemieckiego lekarza często wspominam. To był dobry, Boży człowiek. Przychodził
do mnie bezinteresownie, pokonując pieszo kilka kilometrów. Jako lekarz wierny był zasadom etyki Hipokratesa: „Do jakiegokolwiek domu zajdę, wejdę tam dla dobra chorego. Zgodnie z moim
najlepszym przekonaniem ustanowię tryb życia dla chorych, mając na względzie ich dobro, bacząc, by nie czynić im krzywdy i niesprawiedliwości”.
Ale był to czas okrutny, czas zagłady narodów, czy łatwo było wierzyć i postępować zgodnie z tymi zasadami? I znów: dobro i zło. Dzisiaj stawiam sobie pytanie:
może to jest w jakiejś mierze zasługą tego lekarza, że ja wtedy wyzdrowiałam? Czasem modlę się za tego Niemca. W każdym narodzie są ludzie szlachetni i zbrodniarze.
Spotykamy jednych i drugich.
...Ja odzyskałam zdrowie. Front przeszedł za Bug i zatrzymał się pod Warszawą. Męża zabrali do wojska, jak i wielu innych młodych mężczyzn. Ja zaś z moją
Mamą, trójką dzieci, siostrą i bratem wyjechaliśmy za Bug do wsi Ostrów. Tam umarło moje pięciomiesięczne dzieciątko - Józio.
W 1946 r. mąż został zdemobilizowany i otrzymał pracę w charakterze leśniczego w nadleśnictwie Wieniec Zdrój, obecnie Świeradów. Na Dolnym Śląsku jesteśmy już
53 lata. Mąż mój dawno nie żyje, dzieci usamodzielniły się i trochę rozproszyły po Polsce, mają swoje rodziny. Urosły mi wnuki, dorastają prawnuki. Skończyłam 80 lat i codziennie
dziękuję Panu Bogu za wszystko, co od Niego otrzymałam.
Często wspominam swoje rodzinne strony, ot, jak to człowiek stary, trochę nostalgii za latami młodości. Ale mam też w sobie wiele radości, że dane mi było tego wszystkiego doświadczyć,
dochować wiary i obyczajów Ojców. Wszystko to starałam się najlepiej jak umiałam przekazać swoim dzieciom.
Bardzo wiele zawdzięczam też rozgłośni Radio Maryja. Nie wyobrażam sobie teraz w ogóle życia bez tych audycji.
Szczęść Boże
Pomóż w rozwoju naszego portalu