Dzwony.
Nie chce się wstawać. Ale wstaję. Jakbym nie mogła się oprzeć temu dźwiękowi, który ogłasza początek nowego dnia. Dobry początek - bo modlitwa. Niedługo, tylko pół godziny. Wystarczy, żeby się
obudzić. Żeby usłyszeć Słowa, którymi będę żyła cały dzień.
Potem śniadanie, a po nim warsztaty biblijne, spotkania w grupach lub praca.
W południe znowu dzwony. Kolejna modlitwa. Znowu śpiewy, znowu Słowa, które trafiają w samo sedno. Jak to się dzieje, że chociaż w obcym języku, to brzmią tak, jakby były tylko i wyłącznie skierowane
do mnie?
Teraz coś dla ciała - obiad.
I znowu praca lub spotkania biblijne.
Czas mija bardzo szybko.
Kolacja.
Już szaro.
Znowu dzwony. Znów wszyscy siedzimy na podłodze w kościele. Śpiew. Blask świec. Biel habitów braci. Ta modlitwa wieńczy dzień. Nie trzeba się spieszyć.
To jest niezmienny rytm każdego dnia. W takim rytmie bije serce Taizé. On wskazuje na to, co tu niezmiennie najważniejsze: Bóg. Człowiek.
Jak oddech - nie trzeba o nim myśleć. Trzeba oddychać i robić to, co się ma do zrobienia. A do zrobienia jest dużo. Jak w wielkim domu, do którego przyjeżdża bardzo dużo gości. Trzeba im przygotować
miejsce do spania, do umycia się, dać im jeść. To bliscy, więc zrozumieją skromne warunki, pomogą, ale wiadomo: gospodarze chcą ich przyjąć najlepiej, jak potrafią.
Praca.
Dla mnie - najważniejszy wyznacznik człowieczeństwa. Nie chodzi o to, co się robi. Wszystko jest ważne. Jesteśmy wspólnotą. Pracujemy dla siebie nawzajem. Ważne jest to, jak się pracuje. W jakim
celu, z jakimi uczuciami, z jakim zaangażowaniem i jaką świadomością. Chodzi o to dobro, które wynika dla kogoś z mojej pracy. O to, że zrobię coś, co jest komuś bardzo potrzebne. I wiem komu. Tym wszystkim,
którzy są tu ze mną. Widzę to.
Sama mogę bardzo mało. Ale razem możemy wszystko.
Nawet żyć.
Ale pod jednym warunkiem: razem z Bogiem.
Z Bogiem?
Czyli w sumie z kim? Konkretnie, proszę!
Dla mnie „z Bogiem” oznacza: z ludźmi, ale w ten sposób, że chcę dobrze dla nich, a nie tylko dla siebie. Jeśli wszyscy chcą dobrze dla innych - wniosek jest prosty.
Nie łudźmy się jednak. Człowiek z najpiękniejszymi nawet intencjami to nadal człowiek. Dlatego, żeby się udało, trzeba z tą swoją najmniejszą nawet wiarą - o której brat Roger uparcie mówi -
usiąść, popatrzeć na ikonę krzyża i świece i powiedzieć: - Pomóż, sam nie dam rady.
I zaufać.
Co dalej? Wcale nie robi się błogo i słodko. Wcale nie musi być lżej.
Ale jest bardzo dobrze. Chce się żyć.
I aż ciarki czasem przechodzą po plecach, gdy zda się sobie sprawę z tego, jak Bóg pokazuje się w tym, który obok mnie.
Mieszkamy razem. Modlimy się razem. Pracujemy razem. Jesteśmy z całego świata. Mamy wszystkie kolory skóry. Mówimy kilkunastoma językami.
Niektórzy nigdy nie widzieli śniegu.
Innym dopiero przy minus 43ºC odwoływano lekcje.
Ale nie to nas różni, tylko to, co robimy w Taizé. Ktoś jest odpowiedzialny za przygotowanie jedzenia, ktoś za mycie toalet, ktoś dba, żeby nam nie kapało na głowy, kiedy pada.
Fionnuala je kanapki ze słonym serem i słodkim dżemem naraz. Ranjit znów chrapał i nie dał się innym wyspać.
Jesteśmy tacy różni.
Jesteśmy tacy sami.
Jesteśmy jedno.
Boli, gdy ktoś wyjeżdża.
Potem świat ma twarz konkretnych osób. Serce zamiera, gdy słyszysz o trzęsieniu ziemi w Japonii. Boże, żeby Kazu nic się nie stało...! W Moskwie znowu bomba. E-mail do Nadii - uff... nie było
jej wtedy w mieście... Nagłe zjednoczenie Korei Północnej z Południową jest twoim osobistym problemem - bo wciąż widzisz oczy Sun-Eung, która mówiła, że nigdy nie spotkała swoich dziadków.
A brat Roger ze wzruszającą szczerością, na pytanie: dlaczego w Taizé jest tylu młodych ludzi, odpowiada: Nie wiemy, dlaczego...
Prostota.
Zaufanie.
Źródło.
nadatuterbe
(red.)
Pomóż w rozwoju naszego portalu