Od pewnego czasu Polska targana jest dyskusją na temat praw osób homoseksualnych do zawierana małżeństw, które byłyby chronione przez państwo na równi z małżeństwami tworzonymi tradycyjnie przez osoby
odmiennej płci. Jako jeden z argumentów za wprowadzeniem takiej legislatury, podaje konieczność spełnienia wymogów tolerancji wobec osób o „tożsamości homoseksualnej”. Warto więc pokusić się
o krótką refleksję nad pojęciem tak dzisiaj modnym, stanowiącym często wytrych dla wprowadzenia zmian kulturowych i cywilizacyjnych we współczesnych społeczeństwach.
Otóż niebywała dzisiaj kariera pojęcia tolerancja, wiąże się z uprzednią bardzo silną tendencją do zanegowania pojęcia norm ogólnych. To głównie dlatego tolerancja jest dziś utożsamiana z akceptacją.
Przestała bowiem zawierać w sobie konotację treściową do niedawna obowiązującą: „toleruję ciebie, ale nie twoje błędne zachowanie”, a interpretowana jest dzisiaj w formie: „toleruję
ciebie i każde twoje zachowanie. Toleruję, czyli akceptuję”. Odrzucenie jednak norm ogólnych, a zdanie się w kwestii poszanowania ludzkiej godności, a co za tym idzie także ludzkiego zachowania,
wyłącznie na osobiste wyczucie poszczególnych ludzi, nie może być zaakceptowane przez samą naturę rzeczy, bowiem praw dotyczących ludzkiej godności „nie dogaduje się”, ale odczytuje, nawet
jeśli niekiedy bardzo mozolnie. Działanie przeciwne zawsze kończyć się będzie ludzkimi tragediami najpierw w wymiarze jednostkowym, potem ogólnospołecznym. Po prostu jest naiwnością myśleć, iż człowiek
odrzucając normy ogólne strzegące jego godności w każdych warunkach, zdoła ją obronić powierzając się w tej materii dobrej woli każdej osoby spotkanej w życiu. Jeśli bowiem człowiek obalił prawo naturalne,
to co innego będzie dla niego prawem? I co obroni go nie tylko przed samowolą, o przepraszam, „wolnością” innych, ale także przed „wolnością” własną? Zresztą sam źródłosłów słowa
tolerancja, wcale nie wskazuje na dalekie nawet podobieństwo znaczeniowe do słowa akceptować. Zdaje się mówić raczej o życzliwości dla czyjegoś istnienia, ale niekoniecznie działania.
W tym kontekście należy umieścić całą dyskusję o homoseksualizmie. Dzisiaj, tak bardzo zażarta, pomija właściwie całkowicie pytanie podstawowe: Jeśli, m.in. w imię wyczyszczonej z aksjologii tolerancji,
ten typ obdarzania sobą drugiego człowieka przestać uznawać za „poważny nieporządek”, to kim jest człowiek? Jak interpretować oczywistą dotychczas konieczność zachowania „komplementarności
darów” w pożyciu międzyludzkim, uznawaną zawsze za podstawowy wymóg osiągnięcia szczęścia przez jednostkę i harmonii w społeczeństwie? Jak rozumieć trzy wielkie inklinacje obecne w każdym człowieku,
determinujące jego naturę: do zachowania życia, do zachowania gatunku i do życia wartościami duchowymi? Do tej pory człowiek wybierający sposób egzystencji sprzeczny z tymi inklinacjami, a konkretnie
rozumowymi wnioskami z nich wypływającymi, postrzegany był bądź jako ktoś błądzący, czyli potrzebujący współczucia i pomocy (potencjalni samobójcy, osoby niedojrzałe lub skrzywione w międzyludzkich relacjach
intymnych, osoby dobrowolnie zamykające się na wartości duchowe itp.), bądź szkodliwy, czyli którego działalność domaga się przeciwdziałania (zabójcy, pedofile, kłamcy itp.). Jest zrozumiałe, że zmiana
rozumienia natury ludzkiej w jakimkolwiek z tych punktów, czyli stwierdzenie, że człowiek miast posiadania możliwości błądzenia w tej materii, ma do tego błądzenia chronione przez państwo prawo, oraz
zgoda, aby według tej nowej reguły budować życie społeczne, przyniesie nieuchronnie fatalne skutki najpierw dla osób tak żyjących (czy można „mieć 500 partnerów”, wszystko jedno zresztą homo
czy heteroseksualnych i pozostać człowiekiem spełnionym?), jak i dla społeczeństwa (kwestia jego spoistości i trwałości, a także sposobu przychodzenia na świat nowych jego członków - godność osoby
ludzkiej).
W tej dyskusji warto jeszcze uświadomić sobie jeszcze jedną sprawę. Homoseksualizm jako forma współżycia międzyludzkiego, nawet w miejscach i czasach największej dla niego tolerancji (pogański świat
antyczny) nigdy nie stał się jego pełnoprawną częścią. Świadczy to o tym, że wbrew pozorom ludzka natura posiada w sobie jednak bardzo silne elementy obronne. Wniosek z tego jest następujący: obroni się
i tym razem. Pytanie tylko jakim kosztem? Jeśli bałagan jest dyskretny to i jego porządkowanie odbywa się w łagodnej formie. Jeśli rozprzestrzenia się w poważniejszy sposób, to i przeciwdziałanie musi
być bardziej zdecydowane. Niestety, łatwo przewidzieć, że w przypadku zrównania par homoseksualnych z prawami małżeństw tworzonych przez mężczyznę i kobietę, wraz z poznawaniem, co oczywiste, coraz tragiczniejszych
skutków tego eksperymentu, to zdecydowanie będzie się przejawiało, niestety, również w niekontrolowany sposób. Innymi słowy: jeśli dziś, w imię niewłaściwie pojmowanej tolerancji, nie chce się uznać homoseksualizmu
za chorobę, to jutro będzie zboczeniem. Jeśli dziś kurować jej nie będzie lekarz, to jutro zrobi to uliczny barbarzyńca. Naturalnie wtedy jedynym obrońcą ludzi należących do tzw. środowisk gejowskich,
jak zawsze w podobnych przypadkach, będzie dziś ich największy wróg - Kościół katolicki.
Pomóż w rozwoju naszego portalu