13 grudnia 1981 r. byłam jeszcze studentką. Właśnie zakończył się ogólnopolski strajk studencki i z całej Polski zjechały autokary pełne młodzieży, aby podziękować Matce Najświętszej za opiekę w te trudne dni i błagać Ją o dobrą przyszłość. Byłam w grupie, która przyjechała z Warszawy. Jechałam wraz z innymi studentami SGGW. Wielką radością był dla nas fakt, że ówczesna rektor naszej uczelni prof. Janina Radomska pozwoliła nam zabrać na Jasną Górę sztandar uczelni. Tłumnie i dumnie nosiliśmy wtedy czapki studenckie. Nigdy potem nie widziałam takiej liczby „uczapkowionych” studentów.
Do Częstochowy dotarliśmy 12 grudnia wieczorem. Grupę 20 przyjaciół zabrałam na nocleg do swojego domu rodzinnego. Rodzice czekali na nas z kolacją. Długie rozmowy o tym, jak było i co będzie, trwały do późna. Skutkiem tego zaspaliśmy i do Kaplicy Cudownego Obrazu wbiegliśmy w trakcie homilii Prymasa. Kard. Józef Glemp mówił o tym, żeby zachować spokój, żeby nie dać się sprowokować i za wszelką cenę unikać konfrontacji. Mówił o realnej groźbie rozlewu krwi. Słuchaliśmy tamtych słów, ale niczego nie rozumieliśmy. Dopiero, kiedy po Mszy św. spotkaliśmy się z Prymasem w Sali Rycerskiej, dowiedzieliśmy się o wprowadzeniu stanu wojennego. Usłyszeliśmy o internowaniach, o Wojskowej Radzie Ocalenia Narodowego. Tak naprawdę mało kto z nas wiedział, co to wszystko znaczy. Szybko wróciliśmy do naszej „kwatery” i za radą Księdza Prymasa udaliśmy się do Warszawy. Sztandar uczelni został zabezpieczony i schowany. Po drodze co jakiś czas spotykaliśmy kolumny opancerzonych wozów, a na rogatkach stolicy stały już patrole wojskowe. Jeden z nich nas zatrzymał, wylegitymował i uprzedził o konsekwencjach nieprzestrzegania godziny policyjnej, która obowiązywała w godz. 22.00-6.00. Tak wyglądał mój pierwszy dzień stanu wojennego.
Byłam wtedy członkiem Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Uczestniczyłam w strajku, bo uznałam to za swój obowiązek, wynikający z poczucia honoru, odpowiedzialności i tego wszystkiego, co wpojono mi w domu rodzinnym. W czasie strajku przyjrzałam się manipulacjom ówczesnej władzy, ale też zachwyciłam się solidarnością większości warszawskich uczelni i odwagą ich rektorów, którzy po pacyfikacji Wyższej Szkoły Pożarniczej natychmiast wciągnęli na listy swoich studentów tych wszystkich „strażaków”, którym udało się umknąć przed dzielnymi oddziałami ZOMO. Nie byłam zaangażowana w pracę związkową tak bardzo, żeby władze miały powód się mną zajmować. Przeżywałam wtedy zbyt mocno swoją własną tragedię. Niemniej jednak miałam przyjaciół, wśród których wielu za bardzo się naraziło. Do dziś pamiętam zwolnionego z internowania kolegę z II roku. Po pół roku trafił do szpitala dla psychicznie chorych. Inny, już po latach, przyznał się do podpisania „lojalki”. Jego żona była wtedy w ciąży i musiała przyjmować nieosiągalne w polskich aptekach leki. To były osobiste dramaty wielu ludzi.
Wszyscy w jakiś sposób zapłaciliśmy (a być może nadal płacimy) za tamte lata, choć największą ceną było przecież życie tych najodważniejszych.
I nie uwierzę w sprawiedliwą i wolną Polskę dotąd, dopóki nie usłyszę, kto odpowiada za całe zło i krzywdę, jakiej doznali wtedy najlepsi z nas.
Pomóż w rozwoju naszego portalu