Reklama

Żyć pełnią życia

Niedziela bielsko-żywiecka 31/2005

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Z Krzysztofem Gardasiem, niepełnosprawnym alpinistą z Żywca, rozmawia Mariusz Rzymek

Mariusz Rzymek: - Pomimo tego, że po wypadku motocyklowym porusza się Pan o kulach, to jednak wciąż się Pan wspina. Na Pana koncie znajdują się Mount Blanc (4807 m n.p.m.), Aconcagua (6960 m n.p.m.), Klimandżaro (5895 m n.p.m.), Elbrus (5633 m n.p.m.). Co dalej?

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

Krzysztof Gardaś: - Na razie zadowalam się wspinaniem na skałki w podkrakowskich dolinkach i wyjazdami w Tatry. Plan, by wrócić do Afryki i wejść na Mount Kenia (5199 m n.p.m.) drogą wspinaczkową, z powodów finansowych wciąż nie może doczekać się realizacji. Do mojego 4-osobowego zespołu dołączył bardzo silny człowiek. W sytuacji, gdy na moich towarzyszach spoczywa obowiązek asekurowania mnie oraz niesienia mego ekwipunku, jest to niezwykle istotne.

- Czy jest szansa, że jeszcze w tym roku ruszycie zdobyć Mount Kenię?

- Wszystko ma rozstrzygnąć się pod koniec września. Jeden z członków naszej ekipy bardzo mocno zaangażował się w zdobywanie pieniędzy na ten wyjazd, ale trudno powiedzieć jaki będzie tego efekt. Na razie pomoc zadeklarowała nam czeska firma Lanex, od niej mamy dostać sprzęt: liny i taśmy, a także Krzysztof Wielicki, od którego już otrzymaliśmy specjalną odzież. Jednak, żeby mówić o wyjeździe musimy mieć zagwarantowane fundusze na bilety lotnicze. Gdy one będą, wówczas jesteśmy w stanie nawet zapożyczyć się, byleby tylko znaleźć się pod ścianą Mount Kenii.

Reklama

- Po co akurat pchać się tak wysoko, czy nie lepiej byłoby znaleźć jakiś łatwiejszy i tańszy cel?

- Patrząc na piętrzące się trudności przy organizowaniu wyprawy na Mount Kenię czasami też tak myślę. Czuję jednak, że wejście na ten szczyt da mi ogromny zastrzyk energii. Pozwoli znów nabrać sił do zmagania się z codziennością. Niekiedy tak jest, że coś w środku mówi, że trzeba się zmierzyć z czymś nowym i trudnym. Choćby dlatego, żeby później lepiej smakowały takie zwykłe rzeczy. Kakao pite w domowym zaciszu ma się nijak do tego, które pije się na wysokości kilku tysięcy metrów n.p.m. Żeby i w dolinie znów ono dobrze smakowało trzeba czasem właśnie tak wysoko dotrzeć.

- Wydawać by się mogło, że jako niepełnosprawny sportowiec, i to w dodatku z konkretnymi osiągnięciami, nie ma Pan problemów z pozyskiwaniem środków na kolejne projekty, jeżeli już nie od prywatnych sponsorów, to przynajmniej ze środków będących w gestii państwowych stowarzyszeń dla osób niepełnosprawnych?

- Nie jest to takie proste, jakby się wydawało. Stowarzyszenia dla osób niepełnosprawnych niechętnie dają pieniądze na realizację takich celów, jakie ja sobie stawiam. Nawet jak już się wstępnie zgodzą, to stawiają warunek: oprócz ciebie pójdzie jeszcze jeden niepełnosprawny. W żaden sposób nie chcą jednak płacić za 3-osobową grupę wspomagającą, która musi taką osobę asekurować. Obecnie i tak jest lepiej, niż było kiedyś. Znając moje dokonania, przynajmniej nikt nie śmieje mi się prosto w twarz, gdy mówię na jaki szczyt planuję wejść. Wcześniej, jeszcze przed zdobyciem Aconcaguy w jednym ze stowarzyszeń miałem okazję „zaliczyć” taką sytuację.

- Skoro stowarzyszenia nie wykazują zbytniej ochoty do finansowego wspierania Pana dokonań, to może trzeba się zwracać bezpośrednio do ministerstwa?

- Po wejściu na Aconcaguę w 1998 r. pewna życzliwa pani wręczyła mi ustawę, w myśl której za zdobycie szczytu w szczególny sposób można było ubiegać się o kwotę będącą 10-krotnością średniej krajowej. Taka suma pozwalała myśleć o zorganizowaniu kolejnej wyprawy bez oglądania się na potencjalnych sponsorów. Odpowiednio zredagowane podanie poszło więc do ówczesnego Ministerstwa Kultury Fizycznej i Sportu, które „hojnym” gestem przyznało 1000 zł. O swej szczodrobliwości urzędnik z ministerstwa poinformował mnie telefonicznie, pytając jednocześnie, czy nie będę miał nic przeciwko temu, gdy okolicznościowy dyplom dostanę pocztą. Do dziś dnia dyplom nie może jednak trafić pod mój domowy adres. Takich problemów nie mieli, co może się wydać dziwne, Francuzi i Amerykanie, od których gratulacje dotarły bez kłopotu.
Po zejściu z Aconcaguy wydawało mi się, że dokonałem czegoś istotnego, niestety, szybko uzmysłowiono mi, jak bardzo się myliłem. Żadne drzwi szerzej się przede mną nie otwarły, a o sponsorów musiałem walczyć z jeszcze większą determinacją niż przedtem. Kolejny zimny prysznic czekał na mnie w 2003 r. Byłem przekonany, że skoro ogłoszono go Rokiem Ludzi Niepełnosprawnych zdecydowanie łatwiej będzie można pozyskać fundusze na wyprawę na Mount Kenia. W tej sprawie napisałem pismo do fundacji dla sportowców niepełnosprawnych, nad którą pieczę sprawuje pani Izabela Małysz. Cóż, do dziś nie otrzymałem na nie żadnej odpowiedzi. Tak samo potraktowany zostałem przez panią prezydentową Jolantę Kwaśniewską, do której zwróciłem się z podobnym apelem. Moje pismo przeszło bez odzewu. Kto wie, może któraś z pań przeczytała o mnie wzmiankę na stronie internetowej tygodnika Wprost. Według zawartych tam informacji, na wierzchołek Klimandżaro zostałem wciągnięty. Na tym jednak nie koniec. Ponoć inne szczyty zamierzam zdobywać w podobny sposób.

- Czy takie rzeczy próbował Pan prostować?

- Kilka razy wysyłałem e-maila, ale nie przyniosło to żadnego skutku. Podobna przygoda spotkała mnie zresztą przy nagraniu wywiadu o zdobyciu Aconcaguy dla telewizji RTL7. Program zaczął się w ten sposób: „Jestem lepszy od Kamińskiego - twierdzi niepełnosprawny zdobywca Aconcaguy, Krzysztof Gardaś z Żywca”. Problem polegał na tym, że ja tych słów nigdy nie wypowiedziałem. W środowisku zrobił się kwas, bo oto Gardaś czyni z siebie bohatera kosztem tych, którzy mieli przeciwko sobie niesprzyjające warunki atmosferyczne. Faktycznie w roku, w którym wszedłem na Aconcaguę, ta sztuka nie udała się ani Markowi Kamińskiemu, ani ks. Krzysztofowi Gardynie, ani żadnemu polskiemu zespołowi wspinaczkowemu. Miałem wtedy masę szczęścia i ten sprzyjający zbieg okoliczności przejaskrawili w swym programie dziennikarze RTL7. Musiałem później przepraszać Marka. Przedtem jednak próbowałem wyjaśnić sprawę u źródła. Prosiłem o wyjaśnienie pracowników RTL7, skąd w ich programie znalazły się słowa, których nie wypowiedziałem. W odpowiedzi usłyszałem, że musiałem się przesłyszeć, gdyż takiego zdania w wyemitowanym wywiadzie nie było. Niestety nie dysponowałem nagraniem programu i nic nie mogłem wskórać.

- Telewizyjnym nagraniom z Pana udziałem z reguły towarzyszyły oryginalne ujęcia pokazujące, jak na samych rękach wspina się Pan po drabince z przyczepionym do pasa wózkiem inwalidzkim.

- Kiedyś, nazwijmy to, dla potrzeb marketingowych, decydowałem się na takie zdjęcia. Teraz jednak nie eksploatuję już tak organizmu, gdyż gra nie jest warta świeczki. Trzeba znać pewne granice, których ze względu na zdrowie przekraczać nie wolno. Tego jednak człowiek uczy się z czasem i z przybywającymi dolegliwościami.

- Czy w górach może się Pan nazwać „dzieckiem szczęścia”? Zdobywając Aconcaguę oraz Elbrus, idealnie trafiał Pan w pogodę, o której inni mogli jedynie pomarzyć.

- W jakimś stopniu jestem „dzieckiem szczęścia”, w końcu przeżyłem na Mount Blanc wyładowanie atmosferyczne, po którym część osób naelektryzowało, a na koledze zapaliła się kurtka. Natomiast, co do pogody, to faktycznie nie mogę narzekać. Są to jednak detale. Dla mnie liczy się to, że w górach i poprzez góry spotkałem takie osoby, które w wielu sytuacjach udowodniły, że przyjaźń to nie puste słowa, ale konkretne wsparcie. Takie wsparcie jest szczególnie ważne w sytuacjach, gdy góry karzą dokonywać wyborów tak trudnych, że wręcz niemożliwych. Choćby takich jak ten - na 2 dni przed wyjazdem na Elbrus moja żona znalazła się w szpitalu. I co było robić? Wszystko opłacone, lot zarezerwowany, zezwolenia zdobyte, więc z bólem serca zdecydowałem, że jedziemy. Żeby się zupełnie nie rozbić psychicznie postanowiłem, że po 3 dniach zdobędę najwyższy szczyt Kaukazu i czym prędzej wrócę do Żywca. I prawie mi się udało. W 2. dniu byłem już na wysokości 5300 m n.p.m. kiedy poczułem, że gdy będę kontynuował wejście, to może zabraknąć mi sił na powrót. Zakomunikowałem to moim towarzyszom i zaczęliśmy schodzić. Na wysokości 4800 m n.p.m. byłem już tak wycieńczony, że do obozu na 4100 m n.p.m. dotarłem na plecach ciągnięty za spodnie. Byłem pewny, że oto skończyła się moja przygoda na Elbrusie. Potrzebowałem czasu na odpoczynek, a to z kolei przekładało się na pieniądze, których zaczynało brakować. W bazie poznałem jednak Polaka, który nie dość, że pożyczył mi bez żadnych zobowiązań gotówkę, to jeszcze postanowił wejść w skład zespołu wspomagającego. Po 3 dniach odpoczynku ruszyłem ponownie ku wierzchołkowi Elbrusu i go zdobyłem.

- Aconcagua jest szczytem znacznie wyższym od Elbrusu. Wydaje się jednak, że nie sprawiła Panu aż tylu kłopotów co Elbrus?

- Do wyprawy na Aconcaguę bardzo długo i bardzo mocno się przygotowywałem. Atakując szczyt byłem więc w doskonałej formie, lecz i tak obawiałem się załamania pogody oraz tego, jak moje nogi wytrzymają długie przebywanie w niskich temperaturach. Po prostu bałem się odmrożeń i ich ewentualnych konsekwencji. Okazało się jednak, że tak z pogodą, jak i z nogami nie było większych problemów, więc całą energię mogłem spożytkować na walkę z górą. Najwięcej wysiłku kosztował mnie ostatni odcinek na wysokości ponad 6000 m n.p.m. Przed oczami miałem już szczyt, ale nie mogłem się do niego zbliżyć. Problem nosił nazwę Canaleta. Jest to żleb pełen sypkich kamieni, które skutecznie przeszkadzają w zdobyciu kolejnych metrów. Na początku bezproduktywnie wbijałem kule w piarg, robiłem metr do przodu i wraz z kamieniami osuwałem się 2 m do tyłu. Musiałem więc skorzystać z pomocy przyjaciela, który podtrzymywał mnie, bym nie tracił wysokości. Pokonanie tego żlebu zajęło mi 8 długich godzin. Potem jednak był szczyt i olbrzymia radość z jego zdobycia.

- 5 maj 1991 r. zupełnie zmienił Pańskie życie. W tym feralnym dniu to Pan prowadził motocykl?

- Niestety. Zginął wówczas mój przyjaciel i przez pewien czas bardzo żałowałem, że to nie byłem ja. Mój świat nagle runął: diagnoza lekarska, która brzmiała dla mnie jak wyrok, sądy, oskarżenia, wreszcie renta w wysokości 600 zł, zbyt mała, by opłacić rehabilitację. Na szczęście, dzięki rodzicom udało się ten trudny okres jakoś przeżyć.

- Co sprawiło, że na nowo odrodziła się w Panu chęć do życia?

- Przede wszystkim nie chciałem poddać się kalectwu. W tej walce bardzo pomogła mi miłość do gór oraz przyjaciele, z którymi się wspinałem. Przychodzili w odwiedziny i, niby przy okazji, zostawiali kasety video z nagranymi dokonaniami niepełnosprawnych wspinaczy, którzy dzięki odpowiedniemu sprzętowi i asekuracji wciąż byli w akcji. Takiego bodźca było mi potrzeba. Odważyłem się więc na nowo zdobywać góry. Pierwszym szczytem, który zaatakowałem był Grójec (612 m n.p.m.). Na jego zdobycie potrzebowałem aż 2 dni. Później było coraz lepiej. „Kolekcjonowałem” kolejne wierzchołki Beskidów i w końcu stanąłem na Babiej Górze, na którą wszedłem Akademicką Percią. To był przełom, po którym na dobre wróciłem do eksploracji jaskiń i wspinaczki. Myślę jednak, że tym, co na dobre przywróciło mnie życiu była miłość kobiety, która od kilku lat jest moją żoną i matką mego syna.

- Czy chodzenie po górach nie jest czasem walką z własnym kalectwem, nie jest chęcią udowodnienia sobie, że pomimo wszystko dalej jestem w stanie intensywnie żyć?

- Strasznie nie lubię, gdy ktoś mi czegoś zabrania. Dlatego moje mierzenie się z górami jest wyzwaniem rzuconym naturze i własnym niedomaganiom. Jest też jakąś formą konfrontacji ze światem pełnosprawnych ludzi. Mam chore nogi i jest mi trudniej, a mimo to zdobywam szczyty, na które nie każdy może wejść. Np. podczas mojego pobytu na Kaukazie, z 25 osób, które próbowały wejść na Elbrus na wierzchołku stanęło 13. Gdy widzę, jak ludzie sprawni wycofują się spod szczytu, to dostaję dodatkowego dopalacza. Zresztą w górach pojęcie sprawności nabiera innego sensu. Wychodząc na Babią Górę mam okazję przypatrzyć się tzw. zdrowemu społeczeństwu, które sapiąc i dysząc z mozołem zbliża się do Diablaka. Wtedy naocznie mogę się przekonać, że ze mną nie jest jeszcze tak najgorzej.

- Dziękuję za rozmowę.

2005-12-31 00:00

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Triduum Paschalne - trzy najważniejsze dni w roku

Niedziela legnicka 16/2006

Karol Porwich/Niedziela

Monika Łukaszów: - Wielkanoc to największe święto w Kościele, wszyscy o tym wiemy, a jednak wielu większą wagę przywiązuje do świąt Narodzenia Pańskiego. Z czego to wynika?

CZYTAJ DALEJ

Sercanie: niepokoją nas doniesienia o sposobie prowadzenia postępowania w sprawie ks. Michała O.

2024-03-28 19:21

Red.

Niepokoją nas doniesienia płynące od pełnomocnika ks. Michała, mecenasa Krzysztofa Wąsowskiego, dotyczące sposobu prowadzenia postępowania - piszą księża sercanie w opublikowanym dziś komunikacie. To reakcja zgromadzenia na działania prokuratury związku z postępowaniem w sprawie Funduszu Sprawiedliwości. Dementują pogłoski, jakoby ich współbrata zatrzymano w niejasnych okolicznościach w hotelu. Wzywają do modlitwy za wszystkich, których dotknęła ta sytuacja.

Publikujemy treść komunikatu:

CZYTAJ DALEJ

Wielki Czwartek we Wschowie z biskupem Tadeuszem

2024-03-28 22:04

[ TEMATY ]

Zielona Góra

fara Wschowa

Krystyna Pruchniewska

Wschowa

Wschowa

Liturgii Wieczerzy Pańskiej w kościele pw. św. Stanisława we Wschowie przewodniczył biskup diecezjalny Tadeusz Lityński.

Zapraszamy do obejrzenia fotogalerii p. Krystyny Pruchniewskiej:

CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję