Do czasu wszystko było radosne. Kiedy jednak przebrzmiały radosne śpiewy wielkanocnego Alleluja, trzeba było zmierzyć się z rzeczywistością dla wielu chyba tak frapującą jak jazda samochodem - dla mnie, a i nie tylko, trudnym wyzwaniem.
Tak więc we wtorek po niedzieli Zmartwychwstania wziął nas pod opiekę Jasiu Kobiałka i powiózł do Warszawy. W środę rano o 6.10 samolot holenderskich linii lotniczych uniósł nas w przestworza na dwie godziny.
To rzeczywiście wielkie doświadczenie. Uświadamia, jak bardzo otoczyliśmy się na ziemi ludzkimi zabezpieczeniami. Nie myślimy, że każdy kolejny krok, kilometr są darem Opatrzności. Kiedy człowiek poczuje przy starcie, że koła samolotu już nie dotykają pasa startowego ma się wrażenie, że człowiek umarł dla świata. Przesuwane ziarnka różańca każą zastanowić się, czy to modlitwa, czy próba kolejnego zabezpieczenia. Szum silników i wtłaczanego powietrza przy trwającej kilkanaście minut próbie nerwów zanim nie zapalą się światełka pozwalające na odpięcie pasów i nie rozpocznie się ruch obsługi lotu, są swoistego rodzaju modlitwą. Nie wszyscy przesuwają paciorki. Wielu ratuje się gadatliwością. Słychać ich szczególnie donośnie w tej ciszy.
Za kilkadziesiąt minut sytuacja się powtórzy. Szum w uszach, wrażenie głuchnięcia zwiastują, że maszyna wraca do znanej człowiekowi rzeczywistości. Trwa to kilka minut. Zawsze wtedy myślę o katastrofie w Lesie Kabackim. Zaledwie kilka minut dzieliło pasażerów od radosnego powitania. Na pomoście lotniska stali już bliscy i ich serca przepełniała radość. Udało się. I naraz rozpoczęła się wieczność. Te kilka minut rzeczywiście zdecydowało o wieczności pasażerów, i przybliżyło nieco abstrakcyjną prawdę do tych, którzy nie doczekali odwzajemnionego uśmiechu. Ciekawe ilu z nich znaleziono, jak Jantar, z różańcem w ręku.
Tym razem, jak wyszeptała jedna z pasażerek przed nami, kiedy koła dotknęły pasa startowego w Amsterdamie, jeszcze raz się udało.
Dla nas to napięcie się dopiero zaczęło. Po raz pierwszy mieliśmy przed sobą osiem godzin bycia sam na sam ze swoimi myślami, z naszym Bogiem, którego obraz i z którym relacje budujemy w dobrze nam znanym środowisku ziemi.
Zanim to jednak nastąpić miało oczarował nas ogrom lotniska. Dotarcie do wskazanego na bilecie miejsca zabrało blisko godzinę. Godzinę pośród tysięcy ludzi, którzy zmierzali do swoich miejsc odlotu. To wszystko pod jednym dachem w kontekście sklepów, kiosków, butików, barów. I ten ogromny tłum, jak w dolinie Jozafata. Wszelkie odcienie koloru skóry, dziesiątki języków.
A propos języka. Stwierdziliśmy, że jesteśmy ludźmi językowo straconymi. Któż z nas przypuszczał w seminaryjnych, a nawet późniejszych czasach, że przyjdzie taki dzień, kiedy holenderska stewardesa pochyli się nad nami i zapyta o rodzaj potrawy, którą chcielibyśmy zjeść. Pytała czy chcemy jedzenie jarskie, czy mięsne. Oczywiście, że chcieliśmy mięsne. Cóż, kiedy łatwiej było wskazać na to, co wymieniła w ostatniej ofercie. Więc jedliśmy jarskie.
W Amsterdamie czekaliśmy na swój odlot pięć i pół godziny. Przez szybę holu, w którym czekaliśmy na odprawę, obserwowaliśmy załadunek potężnego samolotu malezyjskich linii. Potężny Boening robił wrażenie nienasyconego potwora. W jego luki przez czterdzieści minut ładowano bagaże, jedzenie. - Nie ma szans, żeby to uniosło się w górę - to dominująca myśl tej obserwacji.
A potem zaczęła się odprawa. Najpierw piloci, stewardesy i pasażerowie. Setki. Już byłem pewny, że tego się do góry unieść nie da. Kiedy więc i my zaczęliśmy wchodzić do identycznego potwora byłem poważnie zaniepokojony. Dziesięć foteli w rzędzie: 3-4-3. Końca, a właściwie początku samolotu nie widać. Piloci na piętrze, przed oczami ze sześć szeregowo umieszczonych telewizorów. I ten szum wtłaczanego powietrza. Ruszamy. Samolot posuwa się wolno, czasem przyśpiesza, znowu zwalnia. W głowie kotłują się myśli, może zawraca, może się coś popsuło. Trwa to więcej niż kwadrans. Obsługa jeszcze chodzi w przejściach, zagląda, czy wszystko w porządku. Za chwilę kapitan nakaże także i im usiąść i zapiąć pasy. Szum rośnie, przeradza się w głośny jęk silników. Szybkość wtłacza w fotele. I nagle czuję, że przednie koła już nie tłuką się o beton lotniska. Dobitniej za to słychać te pod nami. I już koniec. Nie ma ziemi. Jest trwająca blisko pół godziny wspinaczka na owe dziesięć tysięcy metrów.
Osiem godzin. Pięćset ludzi. W pewnej chwili widzę pod nami trzy samoloty lecące w różnych kierunkach. Odnoszę wrażenie jak na filmach o życiu wielkich oceanów. Majestatycznie mijające się delfiny. I ta przerażająca powagą, spokojem, wprost obojętnością przestrzeń, przedzierana kłębiącymi się chmurami. Kiedy ich nie ma, w dole pojawia się płaska tafla morza, ale wygląda to jak asfalt, mieniący się odcieniami szarych kolorów. Wielka cisza ogromnej przestrzeni trzymającej nas gościnnie dzięki technice, ale przecież odrobina pyłu, kryształki lodu, cóż, można mnożyć powody, które mogą sprawić, że przestrzeń przestanie być gościnna i pozbędzie się intruza. Tak, nie ma tej mocy, dopóki Opatrzność rozkazuje - mają lecieć. Mają wrócić na ziemię, by stąpać po niej nieco inaczej.
To do lądowania za tydzień!
Pomóż w rozwoju naszego portalu