Górowo Iławeckie, 5-tysięczne warmińskie miasteczko
z zadbanym rynkiem i poniemieckimi kamieniczkami, leży na północ
od Olsztyna, blisko granicy z Rosją. Nad miastem górują dwie świątynie
- rzymskokatolicka i greckokatolicka. Między nimi w malowniczym wąwozie
płynie rzeczka. Żyją tu od powojnia Polacy, Ukraińcy, trochę Niemców.
Katolicy i grekokatolicy. Żyją we względnej zgodzie, bo jak sami
mówią: "bieda wszystkich równa".
Zimą 2000 r. o Górowie Iławeckim głośno było w całej
Polsce. W nocy z 2 na 3 lutego 2000 r. pękła tama na pobliskim zalewie.
Wielkie masy wody runęły na uśpione miasteczko, niszcząc wszystko,
co spotkały na swej drodze. Jeden ze strażaków, wezwany tej nocy
na pomoc, pamięta, że ciągle powtarzał jedno zdanie: "Boże wielki,
nie ma już Lidzbarskiej".
Lidzbarska to typowa małomiasteczkowa uliczka z rzędem
parterowych domków, ogródków, prowizorycznych przybudówek, komórek,
kurników. Biednie, ale swojsko. Zamieszkują ją katolicy i grekokatolicy,
Polacy i Ukraińcy. Taką można ją jednak zobaczyć już tylko na fotografiach.
Tamtej nocy poszło na Lidzbarską główne uderzenie wody. Strażak,
który przerażony wzywał wtedy Imienia Bożego, dziś mówi poważnie,
że choć nie był osobą bardzo pobożną, tamtej nocy przypomniał sobie
wszystkie modlitwy z dzieciństwa. Na jego oczach tonął dom po domu.
Wiedział, że w środku są ludzie. Woda zrywała most po moście, gniotła
drzewa. Nad kipielą majaczyły tylko dachy chałup.
Przeżyliśmy potop bez arki
Dom państwa Dwulat stoi na początku ulicy, niemal w miejscu
gdzie woda rozerwała zbocze wąwozu. Dwulatowie to ludzie młodzi,
z dwójką malutkich dzieci. W tamtą noc stali w stołowym w wodzie
po pas przez dwie godziny. Kobieta trzymała w górze dzieciaki, mężczyzna
próbował ratować rodzinę. Woda na zewnątrz sięgała lufcików okien,
odcinając im drogę ucieczki. Kobieta poprosiła więc męża, by podał
jej rękę. Chciała, by umierali razem. Kilka domów dalej mieszkała
samotnie niepełnosprawna staruszka. Utonęła we własnym łóżku. Podobnie
jak jej sąsiedzi z przeciwka. Ci walczyli o życie, ale żywioł nie
takim jak oni dawał radę.
Panu Hamulce udało się uciec z rodziną na strych. Tam
wdrapali się jeszcze na drabiny, bo woda już łaskotała ich w pięty
i czekali, zerkając co jakiś czas przez małe okienko poddasza. Widzieli,
jak przypłynął do nich blaszany garaż z samochodem w środku, widzieli
płynące meble i jakieś fragmenty innych domostw. Słyszeli, jak woda
łamie ich most, zupełnie jakby był zrobiony z zapałek. Sąsiad pana
Hamulki miał wrażenie, że to koniec świata. Że idzie potop. Doczekał
się na starość apokalipsy. Zaczął modlić się i nucić stare kościelne
pieśni ukraińskie. Gdy tak nucił, zdawało mu się, że woda opada.
Chciał wierzyć, że ubłagał zmiłowanie Boskie. Teraz wstyd mu za swoją
pychę. Po prostu za Lidzbarską zaczyna się dolina i tam woda mogła
rozlać się szeroko, bez przeszkód. Ale czy stara pieśń trochę nie
pomogła...
Gdy woda opadła, ulicą nie dało się przejść. Służby ratownicze
i władze miasta z przerażeniem oglądały wielkość zniszczeń. Kamila
Gzegzuła, kierowniczka miejscowej stacji Caritas, jako jedna z pierwszych
była na miejscu wydarzeń.
- To wyglądało okropnie - wspomina dzisiaj. - Wnętrza
domów oblepione grubą warstwą błota. Ściany, meble, podłogi i ludzie
w tej obrzydliwej mazi. Smród niesamowity. Płacz, krzyki, nawoływania.
Moim zadaniem było namówienie powodzian do przejścia w ciepłe, bezpieczne
miejsce. Przecież to był luty. A tam starcy i dzieci. Odmawiali.
Bali się zostawić resztki dobytku. Może mieli nadzieję, że coś się
da uratować. Wkrótce okazało się, że zostali tylko z tym, co mieli
na sobie. Wielu długo nie mogło wyjść z szoku.
Reklama
Pomocnicy Pana Boga
Do burmistrza miasta Andrzeja Helbrechta należało zorganizowanie
pomocy. Sam przyznaje, że gdyby nie Opatrzność, tragedia w Górowie
byłaby znacznie większa. Trzy miesiące wcześniej powstała w mieście
stacja Caritas Archidiecezji Warmińskiej i Caritas Archidiecezji
Przemysko-Warszawskiej Obrządku Greckokatolickiego. Kto wtedy przypuszczał,
że na barkach tej stacji spocznie główny ciężar pomocy ofiarom potopu.
W dniu tragedii, czyli 3 lutego ub. r., do Górowa przyjechał
pierwszy transport z żywnością i ubraniami od Caritas Warmińskiej,
zorganizowany przez jej szefa - ks. Romana Lompę. Abp Edmund Piszcz,
metropolita warmiński, zjawił się na miejscu tego samego dnia, przywożąc
ze sobą pieniądze na najpotrzebniejsze zakupy. Proboszcz parafii
rzymskokatolickiej - ks. Józef Gawrylczyk i proboszcz parafii greckokatolickiej
- ks. Jan Łajkosz organizowali kwesty w swoich parafiach i zebrali
sporą jak na ten biedny region kwotę - 10 tys. złotych. O dramacie
Górowa głośno stało się w mediach. Po tym, jak jeden z dziennikarzy
przekręcił liczbę ofiar śmiertelnych tragedii, z 3 na 303, do miasta
przyjechał marszałek Sejmu Maciej Płażyński, premier Buzek wezwał
burmistrza Górowa do Warszawy, a z całej Polski zaczęły nadchodzić
przekazy pieniężne i deklaracje pomocy w innej formie. Wszystkie
te pieniądze przeznaczono na rzeczy najpilniejsze - żywność, odzież,
środki czystości. Cztery pielęgniarki, stanowiące personel stacji
Caritas, dzień i noc pełniły dyżur. Przygotowywały gorące posiłki
dla powodzian i rozwoziły po zdewastowanych obejściach, rozdawały
suchą odzież, zimowe obuwie, kalosze chroniące przed błotem, sprowadzały
lekarzy do chorych, rozdawały leki. W tym czasie inspekcje budowlane
orzekły, że domostwa nie nadają się do zamieszkania i nakazały przeprowadzkę
do mieszkań rotacyjnych. I wtedy w mieście zjawiła się Caritas Polska
w osobie o. Huberta Matuszewskiego.
- Caritas to profesjonaliści, ludzie sprawdzeni w bojach
- mówi dziś Burmistrz Górowa. Gdyby nie oni, nie wiedziałbym w co
najpierw ręce włożyć. Sfinansowali ponad 60 procent kosztów odbudowy
i urządzenia domów. Reszta to pomoc państwa. Dlatego o Caritas nie
usłyszycie w Górowie jednego złego słowa. To miejscowa świętość.
O. Hubert przez ostatni rok bywał częstym gościem w Górowie.
Razem z szefami miejscowej Caritas obu obrządków regularnie spotykał
się z władzami miasta, omawiając strategię pomocy. Nazywa tę współpracę
wzorową.
- Caritas ma doświadczenie w odbudowywaniu domów powodzian
zebrane podczas wielkiej powodzi na Dolnym Śląsku. Całą akcję rozpisaliśmy
na dwa etapy - najpierw pomoc doraźna, a potem ta czasochłonna i
kosztowna część druga - zwrócenie poszkodowanym domów nadających
się do zamieszkania. Prace remontowe trwały kilka miesięcy i łącznie
kosztowały 730 tys. złotych.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Nie ma wdzięczności bez miłości
W pół roku po tragedii Caritas i zarząd miasta Górowa podpisali
umowę na remont 15 domów. W grę wchodziło odwodnienie budynków, rzecz
w całym przedsięwzięciu najtrudniejsza, nowe elewacje, wymiana okien,
drzwi, roboty instalacyjne i elektryczne. Dla powodzian Caritas sprowadziła
meble pokojowe i kuchenne, pralki, lodówki i inny sprzęt AGD. Wszystko
nowe, z kartami gwarancyjnymi. Przy pracach remontowych zatrudniano
50 miejscowych bezrobotnych.
Mieszkańcy ulicy Lidzbarskiej do pomysłu remontu odnosili
się różnie. Jedni chcieli szybko wrócić do swoich domów, inni wręcz
przeciwnie.
- Gdy stąd odjeżdżałam, nawet się nie obejrzałam - powiada
starsza pani w kraciastej chustce na głowie. - Nie wrócę tu za żadne
skarby - myślałam. Ludzie mówili, że za parę lat tama na zalewie
znów pęknie, że to niebezpieczne miejsce, że zostaną tu tylko samobójcy.
Księża chodzili po domach i namawiali, żeby podpisywać zgodę na remont.
A ludzie podejrzliwi byli, pytali czemu Kościół, czemu za darmo,
że to zawracanie głowy, bo księża nie znają się na remontach. Dopiero
jak jedna pani, bardzo pobożna kobieta, żeby przykrości proboszczowi
nie robić, podpisała umowę, ludzie pojęli co i jak i wszyscy, jak
jeden mąż, polecieli do księdza podpisywać papiery.
- Niektórzy to sobie żartowali, że woda powinna zalać
całe Górowo, wtedy każdy dostałby elegancko odremontowaną chałupę
i nowe meble. Plotkowali, że Caritas nawet święte obrazki na ściany
kupuje - wtrąca młody mężczyzna. - Złość mnie wtedy brała i krzyczałem:
zamieniłbyś się ze mną jeden z drugim! I przestawali się śmiać...
W dziewięć miesięcy po tragedii
20 rodzin wróciło do swych domów, ogródków i obejść. Ulicę Lidzbarską
tworzą teraz schludne budynki o jasnych elewacjach, nowych dachach,
uporządkowanych podwórkach.
3 lutego br., w rocznicę wydarzeń, w miejscowym kościele
katolickim spotkali się wierni obu obrządków, by podziękować Bogu
za dobro, którego doświadczyli w minionych miesiącach. Uroczystej
Mszy św. przewodniczył metropolita warmiński - abp. Edmund Piszcz.
Przy ołtarzu stanęli kapłani obu obrządków i o. Hubert Matuszewski.
W ławkach zasiedli powodzianie, władze miasta, powiatu, województwa,
strażacy, policjanci, wojsko. Ludzie, którzy ratowali i byli ratowani.
Abp Piszcz modląc się za dusze tych, którzy zginęli rok temu, mówił
o potrzebie wdzięczności dla tych, którzy nie szczędząc sił i środków
przyszli powodzianom z pomocą. Uroczyście poświęcono nowe drogi i
mosty. Kapłani błogosławili domy swoich wiernych, w zależności od
obrządku według własnego rytuału. Kobiety roniły łzy, mężczyźni wzruszeni
odwracali głowy. Gdy uroczystości dobiegły końca, kilku dawnych powodzian
zebrało się na środku ulicy Lidzbarskiej.
- Rok temu, jak nam się świat walił na głowę, jeden ksiądz
powiedział "pamiętajcie, jeśli Bóg zamyka drzwi, to gdzieś otwiera
okno". Wtedy nie wiedzieliśmy nawet, co naprawdę znaczy słowo "Caritas". A to, co dziś mamy, zawdzięczamy właśnie ludziom z Caritas. O czym
teraz marzymy? Chcemy zapomnieć o powodzi i żyć normalnie. Będziemy
modlić się za tych, co potonęli, i za tych, co nam pomogli.