Reklama

Nic wspanialszego nie może mnie już w życiu spotkać...

Niedziela Ogólnopolska 30/2002

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

KRYSTYNA KAJDAN: - "Nie uważam się, broń Boże, za kompozytora religijnego, kompozytora muzyki liturgicznej" - wyznał Pan w książce pt. "Cieszę się darem życia". Jak to się stało, że napisał Pan jednak mszę, słynną już "Missa pro pace"?

WOJCIECH KILAR: - Kiedy ja rzeczywiście nie uważam się za kompozytora muzyki liturgicznej i religijnej w użytkowym sensie, jak to czynił Jan Sebastian Bach czy też wielu innych kompozytorów. Oni pisali po prostu na potrzeby Kościoła, a i dziś jest takich kompozytorów niewielu. Często są to organiści, o których publicznie mało się mówi... Ja zaś utwory religijne piszę tylko wtedy, gdy odczuwam taką głęboką potrzebę i kiedy - mówiąc językiem czysto zawodowym - mam na to pomysł. Często teksty biblijne i liturgiczne traktowane są przez kompozytorów wyłącznie jako atrakcyjny materiał literacki, który wdzięcznie poddaje się oprawie dźwiękowej.

- A jak to jest w Pana przypadku?

- Ja nie traktuję tekstu jako czegoś, co jest po prostu atrakcyjnym zestawieniem słów, wdzięcznym dla kompozytora. Zawsze jest to jakaś moja osobista wypowiedź, gdy odczuwam taką potrzebę... Często jest to sprowokowane pewnymi wydarzeniami, na przykład Exodus powstał jakby z mojego przeczucia tego, co stało się w 1980 i 1981 r., czyli przejścia Polski przez Morze Czerwone. Zacząłem go pisać już w 1979 r. i można w tym przypadku mówić o połączeniu naszych spraw narodowych i patriotycznych z religijnością, bo nawet potem tak to zostało odebrane.
Z kolei Angelus to wyraz moich przeżyć z wielu pobytów na Jasnej Górze, zwłaszcza w okresie stanu wojennego, kiedy przebywałem tam po kilka dni, nawet tygodni. Były też bodźce jakby zewnętrzne, jak na przykład wizyta Ojca Świętego w 1983 r. w Katowicach. Ówczesny ordynariusz - bp Herbert Bednorz poprosił mnie o napisanie krótkiego utworu, który mógłby być wykonany w katedrze katowickiej właśnie dla Ojca Świętego. I tak powstała wtedy Victoria. Tutaj niejako w obliczu wielkości wydarzenia, wielkości tego, że moja muzyka zabrzmi wobec Papieża, powstała wewnętrzna potrzeba i odpowiedni nastrój..., czyli zawsze były to rzeczy niewymuszone. Ja po prostu czułem, że mam pomysł na taki utwór, że mam taką potrzebę... Nie ma jednak rzeczy, które niejako dzieją się bez interwencji drugiego człowieka, bo w końcu Pan Bóg działa przez innych ludzi. To, co zawdzięczamy ludziom, zawdzięczamy jednocześnie Jemu. I tak właśnie było w przypadku mojej mszy, mojej Missa pro pace.

- Tym razem Pan Bóg zadziałał przez dyrektora Filharmonii Narodowej w Warszawie...

- Tak, Kazimierz Kord - szef Filharmonii Narodowej zaproponował mi napisanie jakiegoś utworu na stulecie tej instytucji. Najpierw wspomniał o koncercie organowym, bo czekały tam na inaugurację nowe organy. Potem jednak rzucił kolejną propozycję - mszę. Odpowiedziałem wtedy, że czuję się jakby sparaliżowany, ale jak przyjdzie mi pomysł, jeśli poczuję, że jest to moment do napisania mszy, to ją napiszę..., a jeżeli nie będę czuł, to tego nie zrobię. Oczywiście - ośmielam się powiedzieć to w imieniu wielu, wielu kompozytorów - msza jest marzeniem każdego z nas, ale naprawdę trudno jest się na nią odważyć...

- Czy tytuł tego utworu wpłynął na jego charakter? Czy mógłby Pan opisać poszczególne części "Mszy...", historię ich powstawania? Myślę, że wielu czytelników i melomanów czeka na takie zwierzenia...

- Tytuł Missa pro pace rzeczywiście wpłynął na charakter tej mszy, także na charakter poszczególnych jej części. W innych mszach niektóre części są takie łagodne i seraficzne, a u mnie są dramatyczne. Przykładowo - w moim Kyrie chcę powiedzieć: "Z głębokości wołam do Ciebie, Panie!". I jest to ciężkie, ponure wołanie w najgłębszej potrzebie; nie ma jakby cienia światła w tym Kyrie... Jest to tylko błaganie współczesnego człowieka niespokojnego i lękającego się tego wszystkiego, do czego zmierza świat, do czego zmierzają ludzie... Stąd takie dramatyczne to wołanie! W dawnych mszach często Kyrie bywało pompatyczne, a nawet dość liryczne. Niektóre
Kyrie są durowe i bardzo pogodne, a inne właśnie molowe i dość poważne. Podobnie jest z ostatnią częścią. Agnus Dei we Mszy koronacyjnej Mozarta kończy się taką cudownie i genialnie prostą, ale lirycznie słodką - niektórzy nawet mówią: lukrowaną - pioseneczką, tyle że genialną i wielką! Moje Agnus Dei zaczyna się dramatycznym wołaniem, fortissimo: Agnus Dei - Baranku Boży... I to "zmiłuj się nad nami" jest bardzo dramatyczne. Gdy pod koniec Mszy... występują słowa: dona nobis pacem, to jest to jakby taki hymn, uspokojenie i nadzieja, że tak się stanie, że właściwie już tak się stało i w naszych sercach zapanował pokój. Mam nadzieję, że w trakcie słuchania mojej Mszy... po tych dramatycznych wołaniach Kyrie i początku Agnus Dei hymn na chór a cappella brzmi jak ukojenie i spełnienie tego wołania o pokój. Pod koniec Mszy... panuje jasność, panuje właśnie spokój i pokój. Także inne części - cały czas mówię o tym, czym ta Msza... różni się od tych, które dotąd zostały napisane - są jak gdyby inne od tego, co dotąd było w mszach koncertowych. Na przykład Sanctus, który przeważnie bywa niesłychanie pompatyczny: grzmią trąby, walą kotły... Sanctus jako taka uroczysta potęga. Mój Sanctus - jak napisał któryś z krytyków - jest bardzo spokojny i liryczny.
Z kolei Gloria wiąże się troszkę z moimi innymi utworami, z innymi upodobaniami muzycznymi. Rozlegają się tam pewne echa muzyki - powiedziałbym nawet - naszej polskiej, ludowej, a w pewnym momencie pachnie tam górami. Gloria jest podobne w charakterze do mojej Orawy. Pierwsze minuty Glorii są bardzo radosne i żywe jak biegnący górski potok, ale przy słowach: "Który gładzisz grzechy świata, zmiłuj się nad nami" - qui tollis pecata mundi, miserere nobis - pojawia się znowu tonacja molowa, bo znowu są to słowa proszące, bo znowu jest to: "zmiłuj się nad nami". Ciągle wraca jednak ta nuta prosząca, która jakby dopiero w finale znajduje swoje rozwiązanie. Ostatnie kilka minut Agnus Dei to jest to, do czego zdążamy - do pokoju...

- Pominął Pan środkową część "Mszy...": "Credo". Muszę Panu wyznać, że po raz pierwszy wysłuchałam tego utworu rok temu w okresie Wielkiego Postu i właśnie "Credo" zrobiło na mnie największe wrażenie.

- Normalnie Credo bywa dość potężne i bywają tam bardzo operowe, gigantyczne efekty instrumentalne. Ja chciałem tego wszystkiego uniknąć. Chciałem, aby moje Credo było bardzo surowe i dlatego w odróżnieniu od innych części napisane jest na chór a cappella, aby z góry pozbawić je efektów instrumentalnych, takich efektów pobocznych, aby został tylko głos ludzki i słowo, aby zostało właśnie tylko to! Tak jak w kościele, gdy mówimy Credo, zostaje tylko człowiek ze swoim głosem. Chciałem po prostu to wyznanie wiary wypowiedzieć możliwie najbardziej surowymi i najprostszymi środkami. Ja tym Credo nie obwieszczam triumfalnie, że wierzę, ale że być może wierzę, że chciałbym wierzyć... No i cóż jeszcze? To Credo jest najważniejszą częścią Mszy... i jest tam jedna rzecz najważniejsza, jaką w ogóle napisałem. Mam na myśli muzykę, która jest przy słowach: crucifixus. Tam słowa te śpiewa tylko tenor solo, któremu potem odpowiada chór. Sam moment ukrzyżowania jest samotny, śpiewa jeden człowiek, tenor solo. Być może jest to jakieś odzwierciedlenie samotności Chrystusa na krzyżu. Jest to może nieco teatralne tłumaczenie, ale ja czułem, że to jest właśnie ten moment, moment samotności Chrystusa na krzyżu, i chór odpowiada akordem też smutnym. Tak się zresztą dziwnie złożyło, że dopiero potem zauważyłem, że to wszystko jest w tonacji h-moll i że to jest to h-moll Bachowskie z Wielkiej Mszy h-moll. Nagle poczułem, że jest to może jakaś tradycja, która kryje się w nas jakby podświadomie, że istnieją pewne tonacje, które o czymś mówią. To tak, jakby Bach ustalił, że tonacja h-moll jest właśnie tonacją ukrzyżowania i męki Chrystusa. Poczułem się wtedy jakoś tak bezpieczniej, że ja tutaj nie eksperymentuję, że nie szukam nowych dróg, tylko jakby podświadomie włączyłem się w tę dawną, starą koleinę muzycznego myślenia.

- Jestem pod wielkim wrażeniem Pana skromności i pokory. Tym bardziej cieszę się, że 7 grudnia ubiegłego roku Pana dzieło zostało zaprezentowane Ojcu Świętemu Janowi Pawłowi II w Watykanie. Jak "Missa pro pace" została tam przyjęta?

- Muszę Pani powiedzieć, że mam dziwne odczucia po tej Mszy... Normalnie to było tak: pisałem jeden utwór, potem następny i zawsze do czegoś dążyłem... Natomiast dzięki Missa pro pace spotkało mnie tak wielkie spełnienie w życiu, że właściwie nic piękniejszego i wspanialszego nie może mnie już spotkać... Było to 7 grudnia ub.r., gdy mojej Mszy... w Watykanie wysłuchał Ojciec Święty. Utwór ten dla Papieża wykonała, oczywiście, Filharmonia Narodowa. Było to wydarzenie o tyle niezwykłe i rzadkie, że na ogół podobne koncerty odbywają się tam tylko przy okazji wielkich uroczystości lub pielgrzymek. Półtora roku przed moim koncertem gościła na przykład w Watykanie Filharmonia Wiedeńska z okazji 80. urodzin Papieża. Natomiast to był rzadki przypadek - jeśli nie jedyny - że Ojciec Święty poświęcił swój cenny czas wyłącznie na wysłuchanie mojej Missa pro pace, a do Auli Pawła VI przybyło ok. 5 tys. ludzi! Oczywiście, najważniejsza była ta Biała Postać pośrodku audytorium i wszyscy odczuwaliśmy to w zupełnie niezwykły sposób.

- Miał Pan dużą tremę?

- Proszę sobie wyobrazić, że przed każdym koncertem - nawet takim w najskromniejszym miejscu - zawsze bardzo się boję i doznaję potwornej tremy, a tam byłem zupełnie spokojny! Podobnie zresztą jak dyrygent, soliści i cała orkiestra. W ogóle nie mieliśmy tremy, bo właśnie od tej Białej Postaci emanował niesamowity pokój, dobro i czystość... I naprawdę nic wspanialszego nie może mnie już w życiu spotkać!... Mam nadzieję, że może jeszcze pożyję, że może jeszcze coś zrobię; będę się starał, ale więcej niczego nie osiągnę i nic piękniejszego mnie nie spotka... I jeszcze do tego w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia nasz Ksiądz Arcybiskup Damian Zimoń przywiózł mi - przekazany przez Nuncjusza Apostolskiego - osobisty list od Ojca Świętego z jego odręcznym podpisem. W liście tym Papież skierował do mnie słowa, jakich w najśmielszych marzeniach mojego życia się nie spodziewałem. Jest to list tak nadzwyczajny, że gdy się go czyta, to rzeczywiście czuje się świętość tej Osoby. Jest to dla mnie nieprawdopodobne wyróżnienie, bo nigdy nie marzyłem o tym, że coś takiego mnie spotka. Jest mi nawet smutno, że jakby osiągnąłem już kres tego, co w życiu mogłem osiągnąć.

- Dodajmy: w życiu 70-letnim!... Te jubileuszowe urodziny to wspaniała okazja, aby Panu podziękować za radość życia i tworzenia, za ogrom wzruszeń i piękne świadectwo wiary. Niech Bóg nadal Panu błogosławi, a Maryja wyprasza niezbędne łaski. Szczęść Boże!

- Serdecznie dziękuję za życzenia i wszystkie miłe słowa pod moim adresem.

- Dziękuję za rozmowę.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

2002-12-31 00:00

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

S. Faustyna Kowalska - największa mistyczka XX wieku i orędowniczka Bożego Miłosierdzia

2024-04-18 06:42

[ TEMATY ]

św. Faustyna Kowalska

Graziako

Zgromadzenie Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia – sanktuarium w Krakowie-Łagiewnikach

Zgromadzenie Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia –
sanktuarium w
Krakowie-Łagiewnikach

Jan Paweł II beatyfikował siostrę Faustynę Kowalską 18 kwietnia 1993 roku w Rzymie.

Św. Faustyna urodziła się 25 sierpnia 1905 r. jako trzecie z dziesięciorga dzieci w ubogiej wiejskiej rodzinie. Rodzice Heleny, bo takie imię święta otrzymał na chrzcie, mieszkali we wsi Głogowiec. I z trudem utrzymywali rodzinę z 3 hektarów posiadanej ziemi. Dzieci musiały ciężko pracować, by pomóc w gospodarstwie. Dopiero w wieku 12 lat Helena poszła do szkoły, w której mogła, z powodu biedy, uczyć się tylko trzy lata. W wieku 16 lat rozpoczęła pracę w mieście jako służąca. Jak ważne było dla niej życie duchowe pokazuje fakt, że w umowie zastrzegła sobie prawo odprawiania dorocznych rekolekcji, codzienne uczestnictwo we Mszy św. oraz możliwość odwiedzania chorych i potrzebujących pomocy.

CZYTAJ DALEJ

Gdy spożywamy Eucharystię, Jezus karmi nas swoją nieśmiertelnością

[ TEMATY ]

homilia

rozważania

Karol Porwich/Niedziela

Rozważania do Ewangelii J 6, 52-59.

Piątek, 19 kwietnia

CZYTAJ DALEJ

Książka, która zmienia perspektywę

2024-04-19 09:12

mat. organizatorów

To doskonały podręcznik dla rzeczników prasowych instytucji kościelnych, a zarazem książka, która może zmienić naszą perspektywę oceny wydarzeń, które dzieją się dookoła nas – mówił ks. Rafał Kowalski podczas konferencji poświęconej książce Joaquina Navarro-Vallsa „Moje lata z Janem Pawłem II. Prywatne zapiski rzecznika prasowego Watykanu 1984-2006, zorganizowanej przez Stowarzyszenie na rzecz edukacji i rodziny NURT we Wrocławiu.

Rzecznik metropolity wrocławskiego przytoczył jeden z fragmentów książki, w którym Joaquin Navarro-Valls opisuje wspólną z papieżem wyprawę w góry. Kiedy Jan Paweł II podczas przerwy na odpoczynek zasnął rzecznik Stolicy Apostolskiej miał zapisać: „Patrzę jak spokojnie zasypia powierzając ster Kościoła Bogu”. – My byśmy napisali, że papież śpi. Oni widział coś więcej i dostrzegania tego czegoś więcej możemy się uczyć z tej publikacji – przekonywał ks. Rafał Kowalski.

CZYTAJ DALEJ

Reklama

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję