KRYSTYNA KAJDAN: - "Nie uważam się, broń Boże, za kompozytora religijnego, kompozytora muzyki liturgicznej" - wyznał Pan w książce pt. "Cieszę się darem życia". Jak to się stało, że napisał Pan jednak mszę, słynną już "Missa pro pace"?
WOJCIECH KILAR: - Kiedy ja rzeczywiście nie uważam się za kompozytora muzyki liturgicznej i religijnej w użytkowym sensie, jak to czynił Jan Sebastian Bach czy też wielu innych kompozytorów. Oni pisali po prostu na potrzeby Kościoła, a i dziś jest takich kompozytorów niewielu. Często są to organiści, o których publicznie mało się mówi... Ja zaś utwory religijne piszę tylko wtedy, gdy odczuwam taką głęboką potrzebę i kiedy - mówiąc językiem czysto zawodowym - mam na to pomysł. Często teksty biblijne i liturgiczne traktowane są przez kompozytorów wyłącznie jako atrakcyjny materiał literacki, który wdzięcznie poddaje się oprawie dźwiękowej.
- A jak to jest w Pana przypadku?
- Ja nie traktuję tekstu jako czegoś, co jest po
prostu atrakcyjnym zestawieniem słów, wdzięcznym dla kompozytora.
Zawsze jest to jakaś moja osobista wypowiedź, gdy odczuwam taką potrzebę...
Często jest to sprowokowane pewnymi wydarzeniami, na przykład Exodus
powstał jakby z mojego przeczucia tego, co stało się w 1980 i 1981
r., czyli przejścia Polski przez Morze Czerwone. Zacząłem go pisać
już w 1979 r. i można w tym przypadku mówić o połączeniu naszych
spraw narodowych i patriotycznych z religijnością, bo nawet potem
tak to zostało odebrane.
Z kolei Angelus to wyraz moich przeżyć z wielu pobytów
na Jasnej Górze, zwłaszcza w okresie stanu wojennego, kiedy przebywałem
tam po kilka dni, nawet tygodni. Były też bodźce jakby zewnętrzne,
jak na przykład wizyta Ojca Świętego w 1983 r. w Katowicach. Ówczesny
ordynariusz - bp Herbert Bednorz poprosił mnie o napisanie krótkiego
utworu, który mógłby być wykonany w katedrze katowickiej właśnie
dla Ojca Świętego. I tak powstała wtedy Victoria. Tutaj niejako w
obliczu wielkości wydarzenia, wielkości tego, że moja muzyka zabrzmi
wobec Papieża, powstała wewnętrzna potrzeba i odpowiedni nastrój...,
czyli zawsze były to rzeczy niewymuszone. Ja po prostu czułem, że
mam pomysł na taki utwór, że mam taką potrzebę... Nie ma jednak rzeczy,
które niejako dzieją się bez interwencji drugiego człowieka, bo w
końcu Pan Bóg działa przez innych ludzi. To, co zawdzięczamy ludziom,
zawdzięczamy jednocześnie Jemu. I tak właśnie było w przypadku mojej
mszy, mojej Missa pro pace.
- Tym razem Pan Bóg zadziałał przez dyrektora Filharmonii Narodowej w Warszawie...
- Tak, Kazimierz Kord - szef Filharmonii Narodowej zaproponował mi napisanie jakiegoś utworu na stulecie tej instytucji. Najpierw wspomniał o koncercie organowym, bo czekały tam na inaugurację nowe organy. Potem jednak rzucił kolejną propozycję - mszę. Odpowiedziałem wtedy, że czuję się jakby sparaliżowany, ale jak przyjdzie mi pomysł, jeśli poczuję, że jest to moment do napisania mszy, to ją napiszę..., a jeżeli nie będę czuł, to tego nie zrobię. Oczywiście - ośmielam się powiedzieć to w imieniu wielu, wielu kompozytorów - msza jest marzeniem każdego z nas, ale naprawdę trudno jest się na nią odważyć...
- Czy tytuł tego utworu wpłynął na jego charakter? Czy mógłby Pan opisać poszczególne części "Mszy...", historię ich powstawania? Myślę, że wielu czytelników i melomanów czeka na takie zwierzenia...
- Tytuł Missa pro pace rzeczywiście wpłynął na charakter
tej mszy, także na charakter poszczególnych jej części. W innych
mszach niektóre części są takie łagodne i seraficzne, a u mnie są
dramatyczne. Przykładowo - w moim Kyrie chcę powiedzieć: "Z głębokości
wołam do Ciebie, Panie!". I jest to ciężkie, ponure wołanie w najgłębszej
potrzebie; nie ma jakby cienia światła w tym Kyrie... Jest to tylko
błaganie współczesnego człowieka niespokojnego i lękającego się tego
wszystkiego, do czego zmierza świat, do czego zmierzają ludzie...
Stąd takie dramatyczne to wołanie! W dawnych mszach często Kyrie
bywało pompatyczne, a nawet dość liryczne. Niektóre
Kyrie są durowe i bardzo pogodne, a inne właśnie molowe
i dość poważne. Podobnie jest z ostatnią częścią. Agnus Dei we Mszy
koronacyjnej Mozarta kończy się taką cudownie i genialnie prostą,
ale lirycznie słodką - niektórzy nawet mówią: lukrowaną - pioseneczką,
tyle że genialną i wielką! Moje Agnus Dei zaczyna się dramatycznym
wołaniem, fortissimo: Agnus Dei - Baranku Boży... I to "zmiłuj się
nad nami" jest bardzo dramatyczne. Gdy pod koniec Mszy... występują
słowa: dona nobis pacem, to jest to jakby taki hymn, uspokojenie
i nadzieja, że tak się stanie, że właściwie już tak się stało i w
naszych sercach zapanował pokój. Mam nadzieję, że w trakcie słuchania
mojej Mszy... po tych dramatycznych wołaniach Kyrie i początku Agnus
Dei hymn na chór a cappella brzmi jak ukojenie i spełnienie tego
wołania o pokój. Pod koniec Mszy... panuje jasność, panuje właśnie
spokój i pokój. Także inne części - cały czas mówię o tym, czym ta
Msza... różni się od tych, które dotąd zostały napisane - są jak
gdyby inne od tego, co dotąd było w mszach koncertowych. Na przykład
Sanctus, który przeważnie bywa niesłychanie pompatyczny: grzmią trąby,
walą kotły... Sanctus jako taka uroczysta potęga. Mój Sanctus - jak
napisał któryś z krytyków - jest bardzo spokojny i liryczny.
Z kolei Gloria wiąże się troszkę z moimi innymi utworami,
z innymi upodobaniami muzycznymi. Rozlegają się tam pewne echa muzyki
- powiedziałbym nawet - naszej polskiej, ludowej, a w pewnym momencie
pachnie tam górami. Gloria jest podobne w charakterze do mojej Orawy.
Pierwsze minuty Glorii są bardzo radosne i żywe jak biegnący górski
potok, ale przy słowach: "Który gładzisz grzechy świata, zmiłuj się
nad nami" - qui tollis pecata mundi, miserere nobis - pojawia się
znowu tonacja molowa, bo znowu są to słowa proszące, bo znowu jest
to: "zmiłuj się nad nami". Ciągle wraca jednak ta nuta prosząca,
która jakby dopiero w finale znajduje swoje rozwiązanie. Ostatnie
kilka minut Agnus Dei to jest to, do czego zdążamy - do pokoju...
- Pominął Pan środkową część "Mszy...": "Credo". Muszę Panu wyznać, że po raz pierwszy wysłuchałam tego utworu rok temu w okresie Wielkiego Postu i właśnie "Credo" zrobiło na mnie największe wrażenie.
- Normalnie Credo bywa dość potężne i bywają tam bardzo operowe, gigantyczne efekty instrumentalne. Ja chciałem tego wszystkiego uniknąć. Chciałem, aby moje Credo było bardzo surowe i dlatego w odróżnieniu od innych części napisane jest na chór a cappella, aby z góry pozbawić je efektów instrumentalnych, takich efektów pobocznych, aby został tylko głos ludzki i słowo, aby zostało właśnie tylko to! Tak jak w kościele, gdy mówimy Credo, zostaje tylko człowiek ze swoim głosem. Chciałem po prostu to wyznanie wiary wypowiedzieć możliwie najbardziej surowymi i najprostszymi środkami. Ja tym Credo nie obwieszczam triumfalnie, że wierzę, ale że być może wierzę, że chciałbym wierzyć... No i cóż jeszcze? To Credo jest najważniejszą częścią Mszy... i jest tam jedna rzecz najważniejsza, jaką w ogóle napisałem. Mam na myśli muzykę, która jest przy słowach: crucifixus. Tam słowa te śpiewa tylko tenor solo, któremu potem odpowiada chór. Sam moment ukrzyżowania jest samotny, śpiewa jeden człowiek, tenor solo. Być może jest to jakieś odzwierciedlenie samotności Chrystusa na krzyżu. Jest to może nieco teatralne tłumaczenie, ale ja czułem, że to jest właśnie ten moment, moment samotności Chrystusa na krzyżu, i chór odpowiada akordem też smutnym. Tak się zresztą dziwnie złożyło, że dopiero potem zauważyłem, że to wszystko jest w tonacji h-moll i że to jest to h-moll Bachowskie z Wielkiej Mszy h-moll. Nagle poczułem, że jest to może jakaś tradycja, która kryje się w nas jakby podświadomie, że istnieją pewne tonacje, które o czymś mówią. To tak, jakby Bach ustalił, że tonacja h-moll jest właśnie tonacją ukrzyżowania i męki Chrystusa. Poczułem się wtedy jakoś tak bezpieczniej, że ja tutaj nie eksperymentuję, że nie szukam nowych dróg, tylko jakby podświadomie włączyłem się w tę dawną, starą koleinę muzycznego myślenia.
- Jestem pod wielkim wrażeniem Pana skromności i pokory. Tym bardziej cieszę się, że 7 grudnia ubiegłego roku Pana dzieło zostało zaprezentowane Ojcu Świętemu Janowi Pawłowi II w Watykanie. Jak "Missa pro pace" została tam przyjęta?
- Muszę Pani powiedzieć, że mam dziwne odczucia po tej Mszy... Normalnie to było tak: pisałem jeden utwór, potem następny i zawsze do czegoś dążyłem... Natomiast dzięki Missa pro pace spotkało mnie tak wielkie spełnienie w życiu, że właściwie nic piękniejszego i wspanialszego nie może mnie już spotkać... Było to 7 grudnia ub.r., gdy mojej Mszy... w Watykanie wysłuchał Ojciec Święty. Utwór ten dla Papieża wykonała, oczywiście, Filharmonia Narodowa. Było to wydarzenie o tyle niezwykłe i rzadkie, że na ogół podobne koncerty odbywają się tam tylko przy okazji wielkich uroczystości lub pielgrzymek. Półtora roku przed moim koncertem gościła na przykład w Watykanie Filharmonia Wiedeńska z okazji 80. urodzin Papieża. Natomiast to był rzadki przypadek - jeśli nie jedyny - że Ojciec Święty poświęcił swój cenny czas wyłącznie na wysłuchanie mojej Missa pro pace, a do Auli Pawła VI przybyło ok. 5 tys. ludzi! Oczywiście, najważniejsza była ta Biała Postać pośrodku audytorium i wszyscy odczuwaliśmy to w zupełnie niezwykły sposób.
- Miał Pan dużą tremę?
- Proszę sobie wyobrazić, że przed każdym koncertem - nawet takim w najskromniejszym miejscu - zawsze bardzo się boję i doznaję potwornej tremy, a tam byłem zupełnie spokojny! Podobnie zresztą jak dyrygent, soliści i cała orkiestra. W ogóle nie mieliśmy tremy, bo właśnie od tej Białej Postaci emanował niesamowity pokój, dobro i czystość... I naprawdę nic wspanialszego nie może mnie już w życiu spotkać!... Mam nadzieję, że może jeszcze pożyję, że może jeszcze coś zrobię; będę się starał, ale więcej niczego nie osiągnę i nic piękniejszego mnie nie spotka... I jeszcze do tego w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia nasz Ksiądz Arcybiskup Damian Zimoń przywiózł mi - przekazany przez Nuncjusza Apostolskiego - osobisty list od Ojca Świętego z jego odręcznym podpisem. W liście tym Papież skierował do mnie słowa, jakich w najśmielszych marzeniach mojego życia się nie spodziewałem. Jest to list tak nadzwyczajny, że gdy się go czyta, to rzeczywiście czuje się świętość tej Osoby. Jest to dla mnie nieprawdopodobne wyróżnienie, bo nigdy nie marzyłem o tym, że coś takiego mnie spotka. Jest mi nawet smutno, że jakby osiągnąłem już kres tego, co w życiu mogłem osiągnąć.
- Dodajmy: w życiu 70-letnim!... Te jubileuszowe urodziny to wspaniała okazja, aby Panu podziękować za radość życia i tworzenia, za ogrom wzruszeń i piękne świadectwo wiary. Niech Bóg nadal Panu błogosławi, a Maryja wyprasza niezbędne łaski. Szczęść Boże!
- Serdecznie dziękuję za życzenia i wszystkie miłe słowa pod moim adresem.
- Dziękuję za rozmowę.
Pomóż w rozwoju naszego portalu