Reklama

Artysta z variétés

Już w średniej szkole muzycznej w Krakowie wróżono mu wielką, wirtuozowską, karierę. Był jednym z najbardziej utalentowanych uczniów. Kiedy został studentem prof. Zbigniewa Drzewieckiego w warszawskim Konserwatorium, znawcy przedmiotu uważali, że niebawem zostanie zwycięzcą jednego z Konkursów Chopinowskich. On jednak wybrał muzykę rozrywkową. Bo - jak sam przyznawał - nudziły go wielogodzinne, monotonne ćwiczenia

Niedziela Ogólnopolska 30/2011, str. 24-26

Mateusz Wyrwich

Krystyna Kisielewska-Sławińska i Jerzy Kisielewski - rodzeństwo Wacława Kisielewskiego

Krystyna Kisielewska-Sławińska i Jerzy Kisielewski - rodzeństwo Wacława Kisielewskiego

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Wacław Kisielewski wszedł do encyklopedii światowej muzyki rozrywkowej z duetem „Marek i Wacek”, który stworzył z Markiem Tomaszewskim. Nagrali 24 płyty. Przez ponad dwadzieścia lat dali około tysiąca koncertów. W Polsce, Europie, USA. Najbardziej jednak lubiani byli w Niemczech. Na ich koncerty trzeba było rezerwować bilety z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem.

Zdolny rysownik, pożeracz książek

Nieco chorowity. Urodzony w 1943 r., jako niemowlę zesłany z matką na roboty do Niemiec. Chory na płuca i żołądek, kurowany przez lata, upominany przez rodzinę, by się porządnie prowadził, bo przecież „chorobami nadwątlony”. Entuzjasta gry w „Zośkę”. Od lat dziecięcych kibic, razem z ojcem chodził w Krakowie na zawody, szczególnie lekkiej atletyki i piłki nożnej. Zdolny rysownik, który nigdy nie rozwinął swojego talentu, wybierając muzykę. Pozostawił rysunki. Trochę na papierze. Kilka na ścianie swojego licealnego i studenckiego pokoju. Najwięcej w pamięci rodzeństwa: siostry Krystyny, zwłaszcza zaś brata Jerzego. Pożeracz książek. Znał na pamięć „Trylogię” i potrafił ją w dowolnych fragmentach cytować. Wielbiciel Dostojewskiego, szczególnie jednak literatury amerykańskiej: Steinbecka, Caldwella, Hemingwaya. Niezrównany polemista. W dorosłości zafascynowany polityką. Zakochany w Polsce, rodzicach i rodzeństwie. Trochę utracjusz. Później hazardzista.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

Wybrał muzykę

Wacek już od podstawowej szkoły muzycznej był zafascynowany zabronionym w Polsce lat czterdziestych i pięćdziesiątych jazzem. Wsłuchany w radiowe audycje jazzowe Louisa Conovera transmitowane przez amerykańskie radio „Głos Ameryki”, wchłaniał atmosferę zadymionych knajpek, położonych między rzeźnią a domami publicznymi murzyńskiej dzielnicy Harlem, i trudny do opisania klimat towarzyszący swingującym z amerykańskich przedmieść. Jako uczeń średniej szkoły muzycznej, ku zgrozie nauczycieli, właśnie z jazzem i swingiem „próbował się” w krakowskich klubach: „Helikon”, „Pod Jaszczurami”, „Piwnica pod Baranami”. Pierwszy koncert Wacek dał, jak przypomina sobie jego młodszy brat Jerzy, jako trzynastolatek, na balu pocztowców, za co dostał burę od ciotki, że nie uprzedził ani rodziców, ani jej, iż nie tylko nie wróci do domu przed dziesiątą, ale co gorsza... wróci tuż nad ranem.
- Jeszcze jako licealista przyszedł kiedyś do domu pod szczególnym wrażeniem gry pewnego chłopaka, którego usłyszał chyba w „Piwnicy...” albo w innym klubie - opowiada Jerzy Kisielewski. - Mówił mi: „Słuchaj, jaki biedny ten chłopak! Nie ma gdzie mieszkać, śpi na fortepianie, ale jak gra! Nazywa się jakoś tak... Matyszkowicz”. W rzeczywistości owym „biednym chłopakiem” był Adam Makowicz, jeden z najwybitniejszych polskich pianistów jazzowych. Od tego też czasu Wacek pilnie śledził jego karierę i zawsze wysoko cenił jego grę.

Reklama

Krakowskie wspomnienia

Rodzice Wacka, Lidia i Stefan Kisielewscy, po drugiej wojnie światowej zamieszkali w krakowskim Domu Literata na Krupniczej, „opanowanym” głównie przez środowisko pisarzy, publicystów, aktorów. Tu dzieci Kisielewskich niejeden raz ratowały z opresji Ludwika Flaszena, którego żona, idąc do pracy, zamykała w ubikacji, żeby nie wychodził na miasto, lecz „tworzył swe socrealistyczne dzieła”. A oni przystawiali drabinę do maleńkiego okienka, przez które wychodził blisko trzydziestoletni Flaszen i grał z dzieciakami w piłkę. Kiedy zaś zbliżała się pora powrotu jego żony z pracy, wracał po drabinie do swojej więziennej ubikacji. Kiedy indziej znów wspomagali jakimś odzieniem poetę Ildefonsa Gałczyńskiego, gdy jego żona chowała mu ubranie, żeby nie zatracał swego talentu w pobliskim barze. Na Krupniczej witali też słowami: „Szczęść Boże!” ks. Karola Wojtyłę, który odwiedzał swych przyjaciół z wadowickiej szkoły średniej, państwa Kwiatkowskich. A przed wyjazdem przyszłego papieża na pierwsze watykańskie stypendium uczestniczyli w chrzcie chorowitej Moniki Kwiatkowskiej, której nie dawano wiele dni życia. Przeżyła. - Do domowej legendy przeszła też opowieść, jak to siedmioletni Wacek z powagą mówił kolegom o moich urodzinach - podkreśla brat Jerzy. - Urodziłem się w domu i Wacek mówił kolegom z dumą o odkryciu tajemnicy narodzenia: „Słuchajcie, wychodzę rano do szkoły: dziecka nie ma. Przychodzę ze szkoły: dziecko jest”.
- Wacek wobec mnie nie był już taki romantyczny. Kiedy się urodziłam, miał trzy lata i chciał mnie udusić. Zapytał mamę: „A co by było, gdybym ją udusił?”. Mama bardzo się wtedy przestraszyła i przez dobre kilka lat już go nie zostawiała ze mną sam na sam - opowiada siostra, romanistka i tłumaczka Krystyna Kisielewska-Sławińska.
- Jako dzieciak byłem wpatrzony w ojca i Wacka - mówi Jerzy Kisielewski. - Chodziliśmy na jego szkolne koncerty i z dumą łykaliśmy każdą pochwałę pod adresem Wacka. Nigdy nie zapomnę, jak grał w szkolnej orkiestrze na trójkącie, bo nie było fortepianu. Ćwiczył z entuzjazmem ten swój fragment w domu i bardzo to przeżywaliśmy. Nigdy też nie zapomnę, jak sekundowałem Wackowi, kiedy jako trzynastolatek chodził za mamą chyba z tydzień, prosząc, żeby mu pozwoliła pojechać na pierwszy festiwal jazzowy do Sopotu. Tyrmand miał się nim opiekować. Mama martwiła się, że Tyrmand nie będzie miał czasu i zostawi Wacka na pastwę losu. A dla Wacka perspektywa, że nie będzie mógł pojechać na festiwal jazzowy, była czymś niewyobrażalnym. W końcu pojechał.

Reklama

Z Krakowa do Warszawy

W 1961 r. Kisielewscy przenieśli się do Warszawy. Raz - z powodu studiów Wacka w warszawskim konserwatorium. Dwa - z powodu ponownego posłowania Kisielewskiego. Tym razem z Siedlec. W Warszawie, jeszcze na pierwszym roku studiów, Wacek Kisielewski poznał Marka Tomaszewskiego. Obaj mieli podobne zainteresowania muzyczne. Potrafili kilka godzin rozmawiać w szkole o muzyce i jeszcze później stać godzinami na ulicy i rozmawiać o etiudach, preludiach, z równą pasją - o Prokofiewie i Chopinie, ale też o muzykach jazzowych. W czasie przerw między zajęciami grywali na fortepianie na cztery ręce. Jak zapamiętała Krystyna Kisielewska, zwykle zachwycony talentem Wacka prof. Drzewiecki niepokoił się o jego rozwój i narzekał, że zbyt mało czasu poświęca na ćwiczenia.
- Rodzice naprawdę cierpieli, że Wacek zrezygnował z muzyki klasycznej. Szczególnie ojciec. Wacek mamę zawsze uspokajał z serdecznym śmiechem - wspomina Jerzy Kisielewski. - Mówił do niej: „Mamo, ja jestem artystą z variétés”.
Niemal corocznym celem wakacji rodziny Kisielewskich było morze. Dorośli palili ognisko, grali w karty, zawzięcie dyskutowali o polityce i chłodzili w morzu butelki na „nocne Polaków rozmowy”. Zarówno w domu, jak i podczas wakacji bywał u Kisielewskich Władysław Bartoszewski, zwany Bartoszem albo Krzykaczem, bo już od progu głośno mówił. Często odwiedzali ich także: Mackiewicz, Micewski, Hertz, Tyrmand, Waldorff, Wańkowicz.
- Wacek, jako starszy o wiele lat, przecierał mi różnorakie szlaki. Zarówno te intelektualne, jak i dosłowne. Woził mnie na rowerze po Kuźnicy, Jastrzębiej Górze czy po Władysławowie. To były fascynujące wycieczki - wspomina Jerzy Kisielewski.
- Miał różne sportowe ciągoty - przyznaje Krystyna Kisielewska. - Kiedyś kupił dysk oraz kulę i rzucali tym z Jankiem Polewką na plaży, a my jako młodsze rodzeństwo mierzyliśmy im krokami metry. Te ich rekordy.

Z Warszawy do Paryża

Marek Tomaszewski i Wacław Kisielewski coraz częściej grywali już nie na cztery ręce, ale na dwa fortepiany. Najpierw w domu rodziców Wacka, później w konserwatorium. Któregoś dnia ojciec Wacka, Stefan Kisielewski, prawie już pogodzony z tym, że syn nie zamierza robić kariery klasyka fortepianu, polecił obu młodzieńców koledze z telewizji. Zagrali po raz pierwszy w 1964 r. i spodobało się. Zaproponowano im cotygodniowe występy w radiu. Zaczęli być rozpoznawalni i szybko zyskali popularność. Niebawem już mieli tłumy wielbicieli. Muzyka klasyczna w rozrywkowej wersji trafiła najpierw pod strzechy, a później na przysłowiowe salony. W kilka miesięcy po pierwszym koncercie na żywo, w filharmonii bydgoskiej, dostali propozycję zagrania przed warszawskim koncertem wybitnej piosenkarki niemieckiej Marleny Dietrich. Był rok 1966. Sala podzieliła się na wielbicieli Niemki i Polaków. Niebawem przyszły pierwsze zagraniczne koncerty duetu „Marek i Wacek”. Jednak wcale jeszcze nie zapowiadały oszałamiającej kariery. Zaczęła się ona dopiero rok później, po wygraniu Międzynarodowego Festiwalu Variétés w Rennes. Tam zdobyli pierwszą nagrodę, którą była statuetka „Złotego Gronostaja”, i - co najważniejsze - możliwość nagrania płyty dla wytwórni francuskiej. Płyta sprzedawała się doskonale, lecz francuskie sale koncertowe nadal nie były szeroko otwarte dla duetu. A sakiewka młodych zwycięzców wysychała. Tylko dzięki znajomości Stefana Kisielewskiego z Giedroyciem Marek i Wacek mogli zamieszkać w domu ogrodnika w Maisons-Laffitte. - Kiedy, gdzieś w końcu lat sześćdziesiątych, przyjechałem do niego do Paryża, byłem przekonany, że on opływa w dostatki - opowiada Jerzy Kisielewski. - Tymczasem on mnie pyta: „Masz pieniądze?”. Miałem piętnaście dolarów i mogliśmy pójść na kolację. On żył wtedy od koncertu do koncertu, a nie były to jeszcze wielkie pieniądze.
Pieniądze dla duetu i wielka międzynarodowa kariera to dopiero początek lat siedemdziesiątych. Najpierw zdobyli popularność w NRD, z której zresztą wyrzucono ich w 1980 r. - za granie ze znaczkiem „Solidarności” w klapach. Później spotkali doskonałego impresario w NRF i po koncertach ukazały się rewelacyjne recenzje, zarówno w prasie codziennej, jak i bulwarowej, a także muzycznej. Już w połowie lat siedemdziesiątych dostawali za koncert w zachodnich Niemczech po kilkadziesiąt tysięcy marek. Zapraszano ich do najbardziej renomowanych sal. Koncertowali nawet w Filharmonii Berlińskiej, raczej nieosiągalnej dla muzyków rozrywkowych. Ich płyty rozchodziły się w milionowym nakładzie. W całej Europie grali w nowej aranżacji utwory kompozytorów zarówno muzyki poważnej, jak i lżejszej. Z każdym rokiem przybywało im też własnych kompozycji. I z dumą pokazywali, że za „żelazną kurtyną” również są muzyczne talenty. Doceniono ich wreszcie i we Francji, gdzie koncertowali w paryskiej Olimpii.
Ale lata osiemdziesiąte były także wyczerpujące. Duet dawał w roku po blisko dwieście koncertów, co powoli prowadziło do zgubnej rutyny, pewnego rozleniwienia intelektualnego, a w końcu do sporów między przyjaciółmi o dalszy ich rozwój. Z sytuacji patowej w połowie lat osiemdziesiątych ratował ich podpisany z Japończykami kontrakt na tournée i nagrania. Z początkiem lata 1986 r. zasiedli do pracy nad nowym programem, solidnie ćwicząc, by wypaść jak najlepiej przed bardzo wymagającą publicznością japońską. Koncerty mieli rozpocząć latem.
Przed wyjazdem na tournée Wacław Kisielewski został zaproszony przez znajomego, poznanego niegdyś we Francji, na działkę do Kamieńczyka, nieopodal podwarszawskiego Wyszkowa. Wiedział, że będzie alkohol, więc wziął kierowcę, aby mógł prowadzić w drodze powrotnej jego samochód. Przed obiadem gospodarz postanowił pochwalić się Wackowi swoim nowym samochodem. Byli po piwie. Na wąskiej leśnej drodze Wacek nie chciał szarżować. Przejechał ostrożnie około kilometra. Oddał kierownicę właścicielowi na kilkaset metrów przed działką. Ten postanowił pokazać możliwości swojego samochodu. Wacek nie zapiął pasów. Wyrzuciło ich na zakręcie. Kierowca z wypadku wyszedł bez szwanku. Kisielewski wypadł z samochodu. Zmarł następnego dnia, 12 lipca, w szpitalu w Wyszkowie, nie odzyskawszy przytomności. Właściciel auta uciekł. Zgłosił się następnego dnia na milicję. Po przesłuchaniu i wpłaceniu kaucji oddano mu paszport i sprawca wypadku wrócił do Francji. Po kilku miesiącach prokuratura umorzyła dochodzenie.

2011-12-31 00:00

Ocena: 0 -1

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Za mały mój rozum na tę Tajemnicę, milknę, by kontemplować

2024-03-29 06:20

[ TEMATY ]

Wielki Piątek

rozważanie

Adobe. Stock

W czasie Wielkiego Postu warto zatroszczyć się o szczególny czas z Panem Bogiem. Rozważania, które proponujemy na ten okres pomogą Ci znaleźć chwilę na refleksję w codziennym zabieganiu. To doskonała inspiracja i pomoc w przeżywaniu szczególnego czasu przechodzenia razem z Chrystusem ze śmierci do życia.

Dzisiaj nie ma Mszy św. w kościele, ale adorując krzyż, rozważamy miłość Boga posuniętą do ofiary Bożego Syna. Izajasz opisuje Jego cierpienie i nagrodę za podjęcie go (Iz 52, 13 – 53, 12). To cierpienie, poczynając od krwi ogrodu Oliwnego do śmierci na krzyżu, miało swoich świadków, choć żaden z nich nie miał pojęcia, że w tym momencie dzieją się rzeczy większe niż to, co widzą. „Podobnie, jak wielu patrzyło na niego ze zgrozą – tak zniekształcony, niepodobny do człowieka był jego wygląd i jego postać niepodobna do ludzi – tak też wprawi w zdumienie wiele narodów. Królowie zamkną przed nim swoje usta, bo ujrzą coś, o czym im nie mówiono, i zrozumieją coś, o czym nigdy nie słyszeli” (Iz 52, 14n). Krew Jezusa płynie jeszcze po Jego śmierci – z przebitego boku wylewa się zdrój miłosierdzia na cały świat. Za mały mój rozum na tę Tajemnicę, milknę, by kontemplować.

CZYTAJ DALEJ

Ojciec Pio tajemnice Męki Pańskiej nie tylko kontemplował, ale jej ślady nosił na ciele

2024-03-28 23:15

[ TEMATY ]

Droga Krzyżowa

św. o. Pio

Wydawnictwo Serafin

O. Pio

O. Pio

Mistycy wynagrodzenia za grzechy są powołani do wzięcia w milczeniu grzechów i cierpienia świata na siebie, w zjednoczeniu z Jezusem z Getsemani. Rzeczywiście, Ojciec Pio tajemnice Męki Pańskiej nie tylko kontemplował i boleśnie przeżywał, ale jej ślady nosił na własnym ciele, aby w zjednoczeniu ze swoim Boskim Mistrzem współdziałać w wynagradzaniu za ludzkie grzechy. Jako czciciel Męki Pańskiej chciał, aby i inni korzystali z jego dobrodziejstwa.

„Misterium miłości. Droga krzyżowa z Ojcem Pio” to rozważania drogi krzyżowej, które proponuje nam br. Błażej Strzechmiński OFMCap - znawca życia i duchowości Ojca Pio. Rozważania każdej ze stacji przeplatane są z fragmentami pism Stygmatyka. Książka wydana jest w niewielkiej, poręcznej formie i zawiera także miejsce na własne notatki, co doskonale nadaje się do osobistej kontemplacji Drogi krzyżowej.

CZYTAJ DALEJ

Groby Pańskie 2024 - Stwórz z nami galerię

2024-03-29 09:19

Marzena Cyfert

Parafia pw. Ducha Świetego we Wrocławiu

Parafia pw. Ducha Świetego we Wrocławiu

Piękną tradycją stało się budowanie w kościołach Grobu Pańskiego. Zapraszamy do przesyłania nam zdjęć z waszych kościołów i kaplic, a to pozwoli nam stworzyć piękną galerię. Czekamy na wasze zdjęcia, które możecie wysyłać na adres wroclaw@niedziela.pl

Prosimy, aby zdjęcia przesyłać do Niedzieli Zmartwychwstania.

CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję