KS. KAROL GONET: - Jak długo była Siostra w Polsce i co skłonia Siostrę do powrotu do Zambii?
S. MARIA WIĄCZEK: - Zambia jest moją drugą Ojczyzną. Do Polski przyjechałam 1 maja 2000 r. Tutaj zachorowałam na malarię, pojawiły się kłopoty zdrowotne i dlatego pozostałam w Polsce dłużej, ale obecnie czuję się dobrze, tęsknię do "moich czarnych dzieci" i do pracy. Jestem lekarzem i pracowałam ostatnio w sierocińcu niedaleko Lusaki, w miejscowości Kasisi. Mamy tam pod opieką 180 dzieco.
- Proszę opowiedziedzieć nam o drodze Swojego powołania zakonnego i misyjnego.
- Pochodzę z Tomaszowa Lubelskiego. Po ukończeniu studiów lekarskich w Gdańsku zdecydowałam się wstąpić do Zgromadzenia Sióstr Służebniczek Najświętszej Maryi Panny Niepokalanie Poczętej - Starowiejskich. Wprawdzie rodzina była temu na początku przeciwna, ale gdy rodzice zobaczyli mnie po raz pierwszy jako nowicjuszkę 1 roku nowicjatu i przekonali się, że jestem zadowolona, zezwolili mi pozostać w Zgromadzeniu. Nawet bardzo się ucieszyli, a moja mama powiedziała przełożonej generalnej, Matce Sylwii, że bardzo by chciała, bym pojechała na misje. Moja mama bardzo lubiła pomagać biednym i chorym, i jej marzeniem było żebym kiedyś pracując jako lekarz, pracowała bezpłatnie wśród biednej ludności. Mamusia prosiła Siostrę Przełożoną o to, żeby mnie można było wysłać na misje. No i ja powiedziałam: " Dobrze mamusiu, pojadę na misje".
- Kiedy Siostra wyjechała do pracy misyjnej i jakie były początki tej pracy?
- W 1963 r. wyjechałam do USA w celu nauki języka angielskiego i przygotowania się do pracy misyjnej, jak również celem przeszkolenia medycznego - odbyłam 3-miesięczny kurs dla lekarzy obcokrajowców. Stamtąd w maju 1965 r. popłynęłam statkiem do Zambii w Afryce. Moją pierwszą placówką było Katondwe - nad rzeką Luangnaw, w bardzo zaniedbanej części Zambii i bardzo odległej od wszystkich dużych miast, 300 km od najbliższego miasta i najbliższego szpitala w Lusace. Klimat bardzo gorący. Wszystkich ciężko chorych pacjentów trzeba było na leczenie czy na operację transportować do Lusaki. Na miejscu zastałam maleńki Ośrodek Zdrowia, bardzo słabo wyposażony; nie było elektryczności, była jednak bieżąca woda, 25 łóżek dla chorych, z tym, że tylko połowa z materacami. Początki były bardzo ciężkie.
- Kto stanowił personel medyczny tej placówki?
- Pracowałyśmy w trzy: 2 siostry z naszego Zgromadzenia,
jedna tubylcza i jedna z Polski - pracowały jako pielęgniarki, ja
pracowałam jako lekarz - sama przez 22 lata. Dopiero później przyjechał
młody lekarz z Finlandii, który pracował ze mną przez następne 4
lata, a potem przyjechała s. Mirosława, lekarka z naszego Zgromadzenia
i ona objęła dalej pracę w tej placówce a ja zostałam przeniesiona
do mniejszego szpitala.
Pracę zaczęłyśmy od szczepień ochronnych tamtejszej ludności.
Coraz to wybuchały nowe epidemie chorób: ospy, kokluszu, odry, tężca;
dzieci przechodziły te choroby bardzo ciężko. W związku z tym całe
dnie wraz z Siostrą Przełożoną spędzałyśmy na wsi, a pielęgniarki
pracowały w szpitalu.
Ze względu na brak światła nie było dyżurów nocnych,
przy chorych dyżur pełnili członkowie ich rodzin i w razie potrzeby
wzywali nas do łóżka chorego. Podobnie też wzywano mnie do chorych
przywożonych do szpitala w nocy. Czuwałam w samochodzie w pobliżu
szpitala, na zmianę z pielęgniarką, zwłaszcza gdy przywieziono kobietę
do porodu. Tutaj miałam wiele sukcesów: na 1000 urodzonych dzieci
żadna matka nie zmarła, jedynie kilkoro dzieci urodziło się martwych.
- Kto pomagał Siostrom w prowadzeniu szpitala?
- Początki szpitala to dzieło Ojców Jezuitów, ale także Rząd Zambii realizując program rozwoju kraju starał się nam pomagać. Musiałyśmy złożyć plany, zamierzenia i Rząd zambijski przeznaczał corocznie pewną sumę pieniędzy. Stopniowo uruchomiony został agregat prądotwórczy w 1969 r., hydrofor, a także postępowała budowa nowych budynków, tak że szpital w ciągu 25 lat powiększył się z 25 aż do 100 łóżek. Od 1969 r. siostry przejęły administrację szpitala, gdyż dotychczasowy dyrektor o. Płowecki, jezuita, zginął w wypadku samochodowym, a o. Waligóra - założyciel szpitala, zmarł w wieku ponad 80 lat.
- Proszę Siostry, 35 lat pracy na misjach w niesieniu samarytańskiej pomocy chorym i cierpiącym to ogrom czasu. Które zdarzenia zapisały się mocniej w pamięci Siostry?
- Każdego dnia przeżywałyśmy różne przygody, zdarzenia,
radości, a także smutki. Pamiętam radość, kiedy w 1969 r. zapaliło
się światło elektryczne pochodzące z generatora. Otrzymałyśmy ambulans,
który ułatwiał nam w razie potrzeby przewożenie pacjentów do dużego
szpitala (300 km), przyjechały nowe siostry pielęgniarki z Polski,
oraz panie świeckie z Anglii i Niemiec; pracowały od 2-4 lat.
Codziennie przywożono bardzo ciężko chorych. Niektórych
udało się uratować. Pamiętam gdy przywieziono chorą kobietę w wieku
około 60 lat, bardzo odwodnioną. Natychmiastowa pomoc: kroplówki,
leki, sprawiła, że pacjentka wyzdrowiała i żyła jeszcze 10 lat.
- Kto sprawował opiekę duszpasterską w placówce misyjnej i szpitalu?
- Naszymi duszpasterzami byli Ojcowie Jezuici. Dzięki nim mieliśmy codziennie Mszę św., konferencje, adoracje Najświętszego Sakramentu. To dodawało nam sił do pracy, gdyż zarówno pielęgniarki jak i ja pracowałyśmy i w nocy i w dzień. Pielęgniarki przez pierwszy rok pracowały bez dnia wolnego, potem miały tylko po pół dnia wolnego w tygodniu, z czasem doszło do tego, że mogliśmy im dać 1 dzień wolny na tydzień lub na dwa, gdyż była bardzo mała liczba personelu medycznego. Już w 1966 r. została otwarta maleńka kaplica przy naszym domu zakonnym nieopodal szpitala, w której raz w tygodniu odprawiana była Msza św. dla chorych.
- Jaka była kolejna placówka misyjna, w której Siostra pracowała?
- W 1991 r. zostałam skierowana do Nangoma, do nowego,
jeszcze nie ukończonego szpitala, prowadzonego przez Ojców Jezuitów
ze Słowenii. Tutaj było bardzo dużo pacjentów dochodzących. W szpitalu
było 50 łóżek, przypadki chorób najrozmaitsze, niektóre bardzo ciężkie.
Były to przeważnie zatrucia spowodowane "leczeniem" przez miejscowych
znachorów. Wielu chorym udało się uratować życie, uważam że były
to uzdrowienia cudowne, z pomocą Bożą.
Ten szpital był oddalony około 105 km od Lusaki, więc
częściej przewoziliśmy ciężko chorych do kliniki uniwersyteckiej
w Lusace, gdzie pomoc medyczna była skuteczna.
- Gdzie zamierza Siostra pracować po powrocie do Zambii?
- Planuję nadal pracować w sierocińcu w Kasisi jako lekarz i opiekować się tamtejszymi dziećmi, co czynię już od 2 lat. Stąd do Lusaki jest tylko 35 km. Warunki leczenia są trudne, brak jest leków, brak specjalistów, a leczenie w klinice w Lusace jest bardzo kosztowne, więc o ile to tylko możliwe staram się pomagać chorym we własnym zakresie, a tylko w wyjątkowych przypadkach konsultuję chorych w klinice. Powstaje tam również dom dla dzieci ulicy na kilkanaście miejsc. Jest również mały szpitalik dla chorych na AIDS. To właśnie skutkiem tej choroby jest duża liczba sierot. Zły stan zdrowia ludności spowodowany jest niedożywieniem, biedą - stąd gruźlica i inne choroby. Biedna ludność miejscowa nie ma pieniędzy na leczenie i dlatego chętnie korzysta z mojej pomocy.
- W jaki sposób my, żyjący w Polsce, możemy pomóc
misjonarzom, w tym i
Siostrze, w trudnej pracy misyjnej?
- Wiem, że i w Polsce ludzie mają duże trudności pod względem materialnym. Dlatego ja oczekuję przede wszystkim pomocy duchowej, pomocy modlitewnej. Proszę szczególnie o modlitwę dzieci. Bardzo ucieszę się listem czy kartką od tych dzieci, z którymi spotkałam się w czasie pobytu w Polsce. Dlatego podaję mój adres w Zambii:
S. Teresa Wiączek
Kasisi Children´s Home
P.O. Box 33441, Lusaka
Zambia - Afryka
- Dziękuję Siostrze za rozmowę. W imieniu wszystkich Czytelników "Niedzieli Przemyskiej" życzę błogosławieństwa Bożego i opieki Matki Najświętszej w dalszej pracy misyjnej.
Pomóż w rozwoju naszego portalu