Tuż za Warszawą, w miejscowości Konik Nowy znajduje się miejsce grzebalne dla zwierząt. Idea sama w sobie wydaje się być jak najbardziej słuszna. Bo daje możliwość grzebania zwierząt tym, którzy z różnych przyczyn nie mogą tego zrobić sami. Po pierwsze dlatego, że mieszkają w centrum miasta, a po drugie z uwagi na słabszą kondycję fizyczną (nie każdy może udźwignąć na przykład sześćdziesięciokilogramowego rodweilera). Firma, która jest właścicielem miejsca pochówku dla zwierząt, za jeden pogrzeb pobiera opłatę: 250 zł. A potem ściąga jeszcze 40 zł rocznie - tzw. opłaty porządkowej. Za kolejne 50 zł. klient może również zamówić transport zwłok swego podopiecznego. I dotąd wszystko jest w porządku.
Niepokojące jest natomiast to, jakim kultem otaczane jest to miejsce przez właścicieli zwierząt. Byłem tam w niedzielę poprzedzającą uroczystość Wszystkich Świętych. Przy wejściu, jak przy każdym cmentarzu, można było kupić suszone wianki, kwiaty i znicze. Dalej wchodzi się na dosyć sporą działkę, która wygląda zupełnie jak cmentarz grzebalny. Tyle, że pomniki są tu dużo mniejsze. Ale za to o bardzo wyszukanym wyglądzie, z drogich marmurów i granitów. Nawet z wyrytymi imionami zwierząt a czasami epitafiami. No i okrągłymi fotografiami, koniecznie w sepii. Jadąc tutaj, próbowałem sobie wyobrazić, jakich ludzi spotkam i czy w ogóle ktoś tam będzie. Byłem zaskoczony, ile osób przyjechało: małżeństwa z małymi dziećmi, ludzie młodzi i starsi, z których większość wyglądała na dosyć zamożnych. Wszyscy krzątali się z miotełkami i grabkami, w nastroju pełnym powagi i zadumy.
Zacząłem się wtedy zastanawiać, jakie te osoby miały relacje z innymi ludźmi. I czy równie mocno przeżywają stratę bliskich, którzy odchodzą, czy prosto stąd pojadą na cmentarz i takie same porządki zrobią na grobach rodziców czy dziadków? A może od razu kupią tutaj znicze i kwiaty na ich mogiły?
Pomóż w rozwoju naszego portalu