Okres krakowski prawie wchłonął ks. prof. Wojtyłę. Słychać było o jego sukcesach duszpasterskich, chociaż miał jeszcze kontakt z KUL-em. Stworzył własne środowisko oddziaływania duszpasterskiego.
Z okresu krakowskiego pozostały mi 3 listy, przeważnie życzenia okolicznościowe. Gdy został papieżem i musiał pozostać w Watykanie, wołał: „Nie zostawiajcie mnie samego”. Czyż można było pozostawić takie wołanie bez odpowiedzi? Nie. Dlatego powstały następne listy, w przesyłaniu których pomagał ks. Stanisław Dziwisz. Bez niego ten kontakt nie byłby możliwy. Rozpoczęła się korespondencja, która trwała aż do śmierci Jana Pawła II. Listów jest dużo - 81. Prawie na wszystkie okazje w roku: Boże Narodzenie, Wielkanoc, św. Stanisława Męczennika (8 maja) i św. Karola Boromeusza (4 listopada). Nieraz było tych listów więcej, kiedyś nawet 12 w roku, w zależności od potrzeby i sytuacji. I tak przez 27 lat. Wytworzył się pewien cykl modlitewny, dość często poparty cierpieniem. Czasem miałam wrażenie, że ks. Dziwisz jest zbyt cierpliwy.
Z listów wyłaniała się sylwetka Ojca Świętego jako człowieka modlitwy i cierpienia. Widoczne stało się to po zamachu na jego życie dokonanym przez Alego Agcę. Jana Pawła II trzeba było wspierać modlitwą i własnym cierpieniem, również podczas trudnych pielgrzymek. Chodziło tu o pielgrzymki na Kubę, do Gruzji i Indii. Po drodze była jeszcze Austria. Za modlitwy wspierane cierpieniem Ojciec Święty zawsze dziękował. Oficjalnie pielgrzymki miały uroczystą oprawę. Sam Jan Paweł II przeżywał każdą. I tak przez 27 lat - jak każdy kapłan, jak każdy duszpasterz. Aż do końca.
Mile wspominam także moich znajomych kleryków, którzy dziękowali Ojcu Świętemu za pielgrzymkę do Rygi i przy okazji wyrazili swoją wdzięczność Księdzu Prymasowi Glempowi za wsparcie łotyskiego Kościóła komunikantami przekazanymi z Warszawy.
Papież interesował się też moim rodzeństwem, ich zdrowiem, niepowodzeniami. Mnie współczuł z powodu operacji oczu, wspomógł też zakupem soczewek. Dzięki temu przez cały rok, aż do następnej choroby oczu, patrzyłam na świat „oczami papieskimi”. Dziś patrzę na świat już tylko jednym okiem, za to papieskimi soczewkami. Wiem, że Ojciec Święty wraz z ks. Dziwiszem modlił się w mojej intencji.
Jan Paweł II cieszył się też moimi osiągnięciami; głównie wtedy, gdy udawało mi się napisać jakiś artykuł czy książkę. Tak przekładało się wielkie życie Ojca Świętego na moje małe, codzienne. Życie Jana Pawła II odbierałam w symbolu: modlitwa + cierpienie = świętość. Dzięki temu układowi zyskał wiele darów. Jednym z nich był dar przemawiania. Mówił do wszystkich, ale słuchaczom wydawało się, że mówi do każdego z osobna. Mnie wydawało się, że mówi tylko do mnie. To była tajemnica jego sukcesu.
Niestety, w grudniu ubiegłego roku pogorszyło się zdrowie Ojca Świętego. Świat zamarł. Wszyscy zaczęli wsłuchiwać się w informacje z Watykanu i wpatrywać w okna, za którymi przebywał Jan Paweł II, wyczekując komunikatu o poprawie stanu zdrowia. Czuło się, że nad wątłym ciałem cierpiącego Papieża krzyżują się jakieś moce. Wtedy był nam bardzo bliski, a najbardziej, gdy chciał mówić i nie mógł. To było rozpaczliwe. Ale Ojciec Święty poradził sobie. Z luźnych słów można było ułożyć zdanie: „Szukałem Was... teraz Wy przyszliście do mnie...”. Był nam najbliższy. Bóg zadecydował o jego odejściu. Odchodził świadomie. W opinii świętości. Santo subito.
Ostatni list, jaki otrzymałam od Jana Pawła II, był opatrzony datą 21 marca 2005 r. Abp Stanisław Dziwisz skierował do mnie również korespondencję na Wielkanoc. Gdy otrzymałam te listy, Ojciec Święty już nie żył.
Pozostał nam jeszcze świadek, najbliższy przyjaciel Ojca Świętego, który jest dla nas niczym relikwia - abp Stanisław Dziwisz.
Pomóż w rozwoju naszego portalu