Reklama

W oczekiwaniu na kanonizację błogosławionego biskupa J. S. Pelczara

Samotność ojcostwa (2)

Niedziela przemyska 2/2003

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Styczniowe dni, acz już po "baranim skoku", ulegają dość szybko sile nocy. Dla pracowitego Wojciecha Pelczara, mimo iż była zima i wieś oddawała się błogiemu lenistwu, podobnie jak ziemia opatulona kołdrą śniegu, dni były ciągle za krótkie. Ten, na kilka dni przed zakończeniem stycznia 1842 r. był podobny. Było już ciemno, kiedy wreszcie starannie otrzepując buty ze śniegu wszedł do izby. Ogarnęło go miłe ciepło. Przy blasku naftowej lampy zobaczył i ogarnął sercem całe swoje szczęście. Dwoje maluchów, które przekomarzały się z nieodłącznymi w ich rodzinnym gronie Marysią i "stareńką" jak ją nazywali Rózią. Wojciech pamiętał doskonale rzesze ludzi, które pukały do domostwa prowadzonego przez jego ojca Sebastiana. Głód był ogromny. Zziębnięci ludzie wprost płacząc prosili o odrobinę chleba, czasem wstydliwie o ciepłą strawę. Wśród nich była Marysia i Rózia. Nie wiadomo skąd przyszły, ale ojciec nie miał zwyczaju dopytywać. Kazał dawać ludziom strawę i napominał rano matkę, by nie zapomniała ugotować nieco więcej zupy, "bo na pewno i dziś ktoś będzie potrzebował". Nie pamiętał już jak się to stało, że to właśnie te dwie kobiety powoli stały się domownikami domu Pelczarów. Teraz czuły się jak u siebie, ale i oni też nie wyobrażali sobie by ich w domu zabrakło. Szczególnie Marysi. Ta była strażniczką "świętej tradycji", jak zwykła mawiać, kiedy zwracała uwagę na rzeczy, które się jej w życiu wsi czy nawet domu Pelczarów nie podobały. Ileż to było narzekania, kiedy ojciec postanowił przerobić stary dymny dom na ogrzewany piecem. Wojciech przyznawał jednak rację Maryni, że wiele jej uwag było trafnych i on starał się jej słuchać i tam, gdzie jego zdaniem miała słuszność, wpajać maluchom pewne zwyczaje. Wiele pracy nie miał, bo doskonale robiła to jego młoda żona Marianna.
Teraz na wspomnienie tego imienia zatrzymał wzrok na niej. Trzymała na kolanach i karmiła piersią ich trzecie dziecko. Ochrzczonego zaledwie kilka dni temu Józefa Sebastiana. Zamierzali nadać dziecku imię Sebastian, bo zbliżała się wigilia uroczystości Świętego. Marynia jednak uparła się, że absolutnie musi być Józef, bo urodził się w środę, a więc w dniu temu wielkiemu Świętemu poświęconym. Tak, zatem mały został Józefem Sebastianem. Teraz nic sobie nie robiąc z rozmyślań ojca korzystał z pożywnej bliskości matki. Starsze, zawsze zazdrosne o tę "nowość", która zajmowała serce matki, próbowały protestować, ale wtedy znajdowały ukojenie w ramionach Marysi i Róży.
A Wojciech patrzył i nie mógł nacieszyć się swoim szczęściem.
- Nie podchodź bliżej, bo jeszcze bije od ciebie zimno. Mały się może przeziębić - upomniała żona. Rzeczywiście, Wojciech jakoś bezwiednie znalazł się blisko syna.
Usiadł zatem na zydlu obok kuchni i zaczął rozmyślać. Wracał do lat minionych, do swego dzieciństwa. Zawsze pamiętał, wprost widział wydarzenie, które jako siedmioletniemu chłopakowi wbiło się w pamięć. A była to łuna, która poruszyła gospodarzy "Zagrody Wielkiej", bo tak nazywał się przysiółek, który w tym roku nabył jego ojciec. Było ciemno, ale od strony wsi nadchodziła wielka jasność. Jak wielu innych rówieśników pobiegli zobaczyć co się dzieje. Płonął kościół. Wojciech nie pobiegł na samo miejsce. Stał i płakał. Płakał, bo palił się jego kościół, ale najgorsze, płonął jego ołtarz, gdzie z dziadkiem modlili się do Aniołów Stróżów. Dziadek bowiem należał do bractwa pod wezwaniem Aniołów Stróżów i zawsze tam prowadził swego wnuka. Naopowiadał mu wiele o tych niebiańskich istotach i Wojciech do dziś przy każdej ważnej decyzji przyzywał na pomoc swojego Anioła Stróża. Nie pamiętał jak długo stał tak, płacząc. W pewnej chwili poczuł, że ktoś silnie uchwycił go za ramię i usłyszał słowa:
- Choć synku, już nie ma co ratować. Trzeba się pogodzić z wolą Bożą.
Poczuł się spokojniejszy. Wtedy chyba po raz pierwszy odczuł szczególną bliskość z ojcem. Widział, jak mimo tego pogodzenia się z wolą Najwyższego szedł pochylony, zamyślony. Może też płakał. Noc nie pozwoliła tego sprawdzić.
Ogień pod kuchnią zaskwierczał, buchnął jasnym płomieniem. Wojciech omiótł wzrokiem izbę, ale nic się nie zmieniło. Starsze dzieci usypiały na kolanach opiekunek, a Marianna nuciła Sebastianowi kolejne piosenki. Wsłuchał się w jej czysty, piękny głos i znowu uciekł w samotność rozmyślania. Po pożarze ojciec był dziwnie zamyślony. Było wiele pracy. Zaczął budować nowy spichlerz, dokupił gruntu. Zwożąc drzewo z lasu i materiały budowlane odkładał ciągle ich część obok domu. Babka dopytywała, co ma zamiar z tym robić, że zamiast wykorzystać je na budowę trzyma i niepotrzebnie niszczeją. Dziadek nie był rozmowny. Uwagi babki kwitował niezmiennym:
- Nie przejmuj się, może się na coś przydadzą.
I rzeczywiście, przydały się.
Ojciec zaczął budować kaplicę na cmentarzu. Babka się najpierw burzyła, że sam nie da rady, ale ten był nieugięty. Z czasem dołączyli inni gospodarze, i jakaż to była radość - pierwsza Msza w nowej, niewielkiej, ale własnej, korczyńskiej kaplicy.
W tę ciszę delikatnie wkradł się śpiew żony. Ukradkiem spojrzał na nią. Była piękna. Piękna i mądra. Nie dość, że umiała czytać, to jeszcze pisała wiersze. Gęsim piórem, ukradkiem. Ale kiedyś, Wojciech pamięta, przyjechał ktoś z miasta. Marianna nie zdążyła schować "swego dzieła" i ten ktoś zaczął czytać te strofy, które Marianna umiała podporządkować wymyślanym przez siebie melodiom. Już nie bardzo rozumiał tok dalszej rozmowy, kiedy gość zaczął prosić o pożyczenie tych zapisków.
- Obiecuję pani, że oddam. Są piękne. Chciałbym je wydać.
- Co znaczy wydać - zastanawiał się Wojciech. Ale nie zaprzątał sobie tym głowy. Niech robią co chcą.
Ten z miasta nie ustępował, aż dopiął swego. I rzeczywiście przywiózł Marianny zapiski i pachnącą farbą książeczkę. Teraz spoczywała na kolanach obok Sebastiana, a żona przewracając kartki śpiewała kolejne piosenki, kolędy.
To była wielka tajemnica serca Wojciecha.
Szło mu już, jak tu mówili na dwudziesty siódmy rok życia. W domu roboty huk, a on zapracowany dzielnie pomagał ojcu. Któregoś dnia odpoczywając ojciec wreszcie zagadnął:
- Wojtek, tak nie można. Ja już słaby. Matka niedomaga, a tu tyle pracy. Komu ja to przepiszę?
- Jak ojciec zechcą - odparł, wiedząc na co się zanosi.
- No, tobie chcę zapisać, ale jak to tak, żeby nieżonatemu. Weź się rozejrzyj. Wiem, że wielu by cię chciało za zięcia.
- Ale nie zna ojciec, które by mnie chciały za męża.
- To już ty się musisz postarać.
- Dobrze, jakoś to będzie.
Ojciec westchnął i rozmowa się urwała. Wojciech nie mówił bez racji. Od dawna podobała się mu Julianna Mięsowiczowa. Owszem, rozeznawał, że i on nie jest jej obojętny. Przyznając rację ojcu postanowił podjąć jakieś kroki ku sfinalizowaniu narzeczeństwa. Został przyjęty z całą radością przez Juliannę i całą rodzinę. Stary Mięsowicz był bardzo kontent. Julianna miała ledwie osiemnaście lat, ale była kobietą mądrą i dojrzałą do małżeństwa. Zaczęto szykować się do wesela. Wojciech pamięta te gorączkowe przygotowania, plany. Ustalono już termin ślubu, zaczęli z przyszłą żoną chodzić po krewniakach z zaproszeniami. Poznawał w ten sposób rodzinę, a oni jego.
Na kilka dni przed ślubem przybiegła do domu Pelczarów właśnie Marianna. Zdyszana, jakaś niespokojna.
- Wojtek, tata prosili, cobyś szybko do nas przyszedł.
Nie przejęła go ta prośba. Często zachodził do domu swych przyszłych teściów, bo spraw było niemało. Ruszył więc za dziewczęciem, które miało ledwie dwanaście lat i powoli doszedł do domu Julianny. Na polu przed domem stał dziwnie pochylony teść i kiedy dojrzał Wojciecha podszedł wolno do niego, padł mu w ramiona i wyszlochał:
- Wojtuś, nie będzie wesela.
- Jak to nie będzie, co też gadacie?
- A nie będzie. Julcia umarła.
Otrząsnął się z tamtego obrazu. Uciekał od tych wspomnień, które kosztowały go zbyt wiele. Znów spojrzał na Mariannę. Śpiewała coraz ciszej, jakby nie chcąc rozbudzić usypiającego syna.
- Marianna - zadumał się raz jeszcze. Stała wtedy nic nie rozumiejąca. A on w tym bólu, jakby wbrew rozumowi, spojrzał na nią i coś mu mówiło: ona albo już nikt więcej.
Długo nosił w sobie żal. Omijał dom swojego utraconego szczęścia. Częściej stawał nad mogiłą niedoszłej żony. W domu już nikt nie wspominał o ożenku. Wiedzieli, że to zbyt bolesne. A potem po trzech latach, poszedł do Mięsowiczów i bez większych wstępów poprosił o rękę Marianny. Miała niecałe piętnaście lat. Ojciec, złamany śmiercią córki, zmarł niedługo po niej. Matka skonfundowana nieco prośbą, zdecydowała, że musi się poradzić szwagra, brata męża.
- Nie to Wojtuś, że cię nie chcę, ale się boję. Toż ona jeszcze dzieckiem.
- Zrobicie jak uradzicie, ale ja proszę o jej rękę.
- Marianka, tak ją wołali, odezwała się matka, czy ty rozumiesz co się dzieje?
- Rozumiem, mama i ja go też chcę.
Potem był ślub i rozpoczął się czas, kiedy szesnaście lat starszy Wojciech począł budować swoje szczęście, swój dom. Zaskakiwała go od początku mądrością, bogobojnością i choć nigdy o to nie pytał czuł, że go kocha, że nie zrobiła tego, aby ulżyć jego smutkowi, nie zrobić przykrości matce. Postanowił ją teraz o to zapytać.
- Maniu... spojrzał na nią, ale jej głowa pochylona nad trzymanym dzieckiem wyraźnie zdradzała czujny matczyny sen. Postanowił uszanować to szczególne zjednoczenie matki z owocem ich miłości. Miłości. Patrząc na ten obraz był pewny, wiedział, że nie trzeba pytać.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

2003-12-31 00:00

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Była prezes PARP wsypała Pełczyńską-Nałęcz. "Ministerstwo wiedziało o łodziach"

2025-08-10 19:43

[ TEMATY ]

Afera KPO

PARP

Katarzyna Duber‑Stachurska

Ministerstwo Funduszy i Polityki Regionalnej

Katarzyna Pełczyńska‑Nałęcz

Adobe Stock

Firmy otrzymały dotacje z KPO m.in. na jachty, sauny, ekspresy do kawy

Firmy otrzymały dotacje z KPO m.in. na jachty, sauny, ekspresy do kawy

Nie mieszajmy PARP do polityki, to kierownictwo resortu funduszy ponosi odpowiedzialność za program skierowany do branży HoReCa z KPO, a także inne programy finansowane ze środków UE, które na bieżąco kontroluje - napisała w niedzielę była szefowa PARP Katarzyna Duber-Stachurska.

Była prezes Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości w wpisie na portalu LinkedIn odniosła się do trwającej dyskusji wokół wydawania środków z Krajowego Planu Odbudowy w programie dla sektora MŚP z branży HoReCa (hotelarstwo i gastronomia).
CZYTAJ DALEJ

Egipt: pogłębia się spór w łonie klasztoru św. Katarzyny na Synaju

2025-08-10 20:39

[ TEMATY ]

Egipt

klasztor św. Katarzyny na Synaju

Anna Przewoźnik

Coraz szersze kręgi zatacza spór kanoniczno-jurysdykcyjny w łonie prastarego klasztoru prawosławnego św. Katarzyny na Synaju między żyjącymi tam mnichami a jego przełożonym abp. Damianem oraz między nim a patriarchą jerozolimskim Teofilem III. Pod koniec lipca większość mnichów zbuntowała się przeciw arcybiskupowi i pozbawiła go władzy, a w kilka dni później Patriarchat Jerozolimski wysłał 3-osobową delegację dla zbadania sprawy najpierw w Grecji, a następnie na Synaju.

Wieczorem 31 lipca, po wielogodzinnych burzliwych rozmowach 15 spośród ponad 20-osobowej społeczności mniszej przegłosowało usunięcie 90-letniego abp. Damiana z urzędu ihumena (namiestnika) swego monasteru. Piastował on to stanowisko nieprzerwanie od 10 grudnia 1973 - najdłużej ze wszystkich prawosławnych przywódców kościelnych na świecie. Wcześniej, 28 tegoż miesiąca mnisi wystosowali list do greckiego Ministerstwa Oświaty i Religii, wyrażający sprzeciw wobec zapowiedzi głosowania w parlamencie w Atenach projektu specjalnej uchwały, która miała nadać ich klasztorowi osobowość prawną. Autorzy listu uznali to za sprzeczne z kanonami mieszanie się władz świeckich w sprawy kościelne. List ten wysłano też do zwierzchników wszystkich lokalnych Kościołów prawosławnych, powiadamiając ich jednocześnie o przyczynach odsunięcia abp. Damiana.
CZYTAJ DALEJ

USA: zmarł Jim Lovell – astronauta, który czytał Biblię w kosmosie

2025-08-10 20:41

[ TEMATY ]

astronauta

Jim Lovell

Biblia w kosmosie

Adobe Stock

Astronauci w kosmosie. Zdjęcie ilustracyjne

Astronauci w kosmosie. Zdjęcie ilustracyjne

W wieku 97 lat zmarł 7 sierpnia w swoim domu w Lake Forest w stanie Illinois Jim Lovell - amerykański lotnik marynarki wojennej, oficer i astronauta, jeden z pionierów amerykańskich lotów kosmicznych. Uczestniczył on w transmitowanym na cały świat wigilijnym czytaniu biblijnego opisu stworzenia świata podczas misji NASA w 1968 roku.

Sekretarz ds. transportu w rządzie Stanów Zjednoczonych Sean Duffy, pełniący obecnie obowiązki administratora NASA, złożył 8 bm. kondolencje rodzinie zmarłego, podkreślając m.in. jego pionierską rolę w programach Gemini i Apollo w prowadzeniu amerykańskich astronautów na Księżyc. „Znany z poczucia humoru, ten niezapomniany astronauta zyskał przydomek «Uśmiechnięty Jim» nadany mu przez kolegów, ponieważ zawsze miał gotową błyskotliwą ripostę. Jego charakter i niezachwiana odwaga pomogły naszemu narodowi dotrzeć na Księżyc i zamieniły potencjalną tragedię w sukces, z którego wynieśliśmy ogromną wiedzę. Opłakujemy jego odejście, jednocześnie celebrując jego dokonania” - powiedział Duffy.
CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

REKLAMA

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję