Reklama

Przed kanonizacją naszego rodaka

Wilamowicki cud

- Czy nadal spotykam się z tym cudownie ozdrowionym chłopcem? - dziwi się memu pytaniu ks. Michał Boguta. - No pewnie, to religijna rodzina. Ale musi pani pamiętać, że ten chłopak jest już nastolatkiem, chce normalnie funkcjonować w społeczności rówieśniczej. Niech pani nie robi z niego kogoś takiego „dziwnego”, bo to jest najzwyklejszy młody człowiek, który ma teraz na głowie tak jak jego rówieśnicy egzaminy na studia i dalsze dorosłe życie. To obecnie młodzież najbardziej zajmuje. Proszę mu nie szkodzić nadmiernym zainteresowaniem...

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Marcin przyjeżdża samochodem pod plebanię. Dyskretnie mu się przyglądam, uśmiecha się z rozbawieniem. Rzeczywiście, wysoki, ubrany w dżinsy i kurtkę chłopak z nieco dłuższymi włosami, typowy maturzysta. Chętnie odpowiada na pytania, choć robi wrażenie, jakby go ta sytuacja „zamieszania” wokół jego osoby nieco męczyła, nie lubi być „na świeczniku”, woli, gdy rozmawia się o błogosławionym Bilczewskim, niż o jego przeżyciach. Nie kryje wszakże wielkiej wdzięczności dla Arcybiskupa, że go uratował oraz za to, co zdarzyło się później...
Prowadzi pewnie, podjeżdżamy pod jego dom, który jest tak samo piękny, jak Wilamowice, doskonale wpasowuje się w architekturę miasteczka. Zadbany, widać troskliwą rękę gospodyni i zaradność głowy rodziny.
Mama Marcina wychodzi mi naprzeciw. Szybciutko poznaję całą pięcioosobową rodzinę, nawet malutka córeczka wbiega do pokoju, by mi oznajmić, że boli ją głowa i że dzisiaj występowała w przedszkolnym przedstawieniu. Po czym pyta: Mamusiu, mogę zostać? Tata bierze ją na kolana. Zaczyna wspominać.
- To było w piątek. Na szczęście wszyscy byliśmy w domu.
- Robiłam coś tam w kuchni - włącza się jego żona - wtem słyszę, że coś się dzieje. Ruszyłam na pomoc, bo zobaczyłam syna jak pędzi przez duży pokój z palącą się żywym ogniem twarzą. Podobno wtedy temperatura mogła sięgać nawet 900 stopni! Przyciągnęłam go do siebie, nie zważając na nic, by tylko stłumić ten pożar na nim. Wołałam równocześnie męża na pomoc. Potem wnieśliśmy dziecko do wanny i polewaliśmy je wodą. Wtedy, po raz pierwszy od pożaru syn zobaczył w metalowym korku od wanny swoją twarz.
- Mieliśmy za to dużo szczęścia - włącza się tata - bo przyjaciółka, która jest lekarzem, była w domu i pośpieszyła na pomoc. Zaraz też przyjechało pogotowie. Synem naprawdę troskliwie się w Oświęcimiu zajęli. Pan ordynator, doktor Jakubowski, włożył wiele serca w pomoc naszemu dziecku. Dyżurowaliśmy przy nim z mężem na zmianę. Mąż pobiegł też rano do kościoła, prosił o Mszę św. za jego zdrowie.
- Bardzo się wszyscy modliliśmy - włącza się tata. - Siostry zakonne, które dobrze znaliśmy, jeszcze z czasów, gdy dzieci chodziły do przedszkola i pomagaliśmy tam czasem i potem, rozpoczęły nowennę do sługi Bożego Bilczewskiego. Odprawiona została Msza św. w intencji naszego syna, w czasie której proszono o wstawiennictwo sługi Bożego Józefa Bilczewskiego. Czuliśmy, że ludzie dobrze nam życzą i się martwią. Błagaliśmy o cud, bo tylko on mógł uratować nasze dziewięcioletnie wówczas dziecko.
- Mąż przywiózł starszą córkę. Nie bardzo chcieliśmy, by oglądała brata w tym stanie, ale ona strasznie chciała go zobaczyć, uściskać. To mówię mężowi, że jak już tak bardzo chce, można ją przywieźć, tylko niech nic Marcinowi nie mówi. Oczywiście, jak tylko się pokazała, braciszek ją przytulił i spytał: „Oni mi nic nie chcą powiedzieć, ale ty mów, jak ja wyglądam?”. Ona na to: „Dobrze, tylko głowę masz taką wielką...”. Rozpłakała się dopiero w samochodzie. Była przerażona.
Siostra uśmiecha się smutno - Martwiłam się. To przerastało siły ośmioletniego dziecka, którym wtedy byłam. Bałam się o brata, jak on będzie żył, jak będzie wyglądał.
- Pewnego dnia na korytarzu zatrzymał mnie jeden pan - wspomina chłopak - z takimi wielkimi bliznami po przeszczepie i powiedział, żebym się nie martwił, będę wyglądał tak samo ładnie jak on. Byłem wstrząśnięty. Nie wyobrażałem sobie tego.
- Gdy tak siedziałam przy łóżku ciężko chorego dziecka, to różne myśli przychodziły mi do głowy - włącza się mama. - Wiedziałam, że sytuacja jest poważna. Pan ordynator spytał mnie, czy jestem twarda, to powiedziałam, że tak, radzę sobie, ale gdy zaczął mi pokazywać, co będą robili synowi, że zaczną mu nacinać kąciki ust, bo już się zrastały, w ogóle zmieniać opatrunek i zobaczyłam wtedy dużego wypalonego motyla na lewym policzku, to poczułam, że nogi mam z waty i ocknęłam się na korytarzu.
W poniedziałek, gdy miała być u nas w parafii Msza św. w intencji wyzdrowienia syna, w tym samym czasie zostawiłam go samego i pobiegłam do kościoła w Oświęcimiu - stoi zaraz przy szpitalu - i tak przy modlitwie o wstawiennictwo świętych zaczęłam gorliwie prosić arcybiskupa Bilczewskiego o cud. Tylko jeden jedyny raz i to wystarczyło: „Proszę Cię, by wyzdrowiał i nie był oszpecony, by nie miał żadnych blizn na twarzy”. I on zaczął zdrowieć. Blizn żadnych nie ma, ale gdy poczuł się lepiej, oglądając się w lustrze powiedział: „Mamusiu, a nie mogłaś poprosić jeszcze Arcybiskupa o podbródek?”. Bo na podbródku ma znamię. Taką pieczątkę.
Patrzę pytająco na młodego człowieka. On odchyla głowę i pokazuje: „Tu”. Blizna ma kształt stempla pocztowego. Trzeba się przyjrzeć, by ją dostrzec.
- Poprawa nastąpiła nagle?
- Bardzo szybko przychodził do zdrowia - tata opowiada dalej. - On już w niedzielę zjadł rosół z kluseczkami, co było dla nas sygnałem, że organizm walczy. Myśmy pojechali z nim na konsultację do ordynatora szpitala leczenia oparzeń w Siemianowicach Śląskich. Pan ordynator dokładnie obejrzał syna i powiedział, co trzeba będzie zrobić, ile operacji przeszczepów skóry musi wykonać, by chłopak mógł w miarę samodzielnie funkcjonować. Zakończył stwierdzeniem: „No to młody człowieku, widzimy się za trzy miesiące”. Potem, gdy zaczął się proces o uznanie cudu, stwierdził z ulgą: „Ja o synu państwa myślałem, czemu państwo to dziecko tak zaniedbali, bo się u mnie już więcej nie pokazaliście. Teraz rozumiem”. Bo doktor Sakiel jest taki skrupulatny, że chociaż nie byliśmy zarejestrowani, zrobił sobie dokładne notatki. I to on ocenił, że bez sił nadprzyrodzonych taka poprawa nie byłaby możliwa.
Mama Marcina podchodzi do kredensu. Wyciąga grube albumy.
- To, co później się zdarzyło, przekracza nasze wyobrażenie o szczęściu. Nie dość, że syn wygląda teraz naprawdę dobrze.
- Rewelacyjnie - wtrącam.
- Właśnie. - mama patrzy na syna z dumą i czułością - to jeszcze mieliśmy ten zaszczyt kilkakrotnie zetknąć się osobiście z Ojcem Świętym. A z kard. Jaworskim do tej pory wymieniamy życzenia z okazji świąt.
- A ja się bawiłam z kard. Macharskim! - chwali się najmłodsza córeczka. Patrzy pytająco na mamę - tylko bardzo nie pamiętam, gdzie...
- To było we Lwowie - wyjaśnia mama - byliśmy wtedy zaproszeni na Mszę beatyfikacyjną abp. Bilczewskiego. Spaliśmy w kompleksie Seminarium Duchownego w Brzuchowicach.
- A ja? - pyta kilkuletnia dziewczynka. - A co ja wtedy robiłam?
- Byłaś malutka. Nic nie pamiętasz... - uspokaja tata.
- Jak to nic? - protestuje dziewczynka - wołałam „Niech żyje Papież!”.
- W czasie Mszy św. beatyfikacyjnej podeszliśmy do ołtarza, by podziękować Ojcu Świętemu - opowiada tata. - Było to dla nas niezwykłe przeżycie. Ofiarowaliśmy Ojcu Świętemu album o naszej rodzinie.
- Ojciec Święty powiedział, patrząc na syna: „To jest Marcin”. Sam! Pamiętał! - wtrąca mama.
- A ja przedstawiłem pozostałą czwórkę. Dość długo rozmawialiśmy. Więc, gdy przyszliśmy w Brzuchowicach na spotkanie Ojca Świętego z organizatorami pielgrzymki, seminarzystami, żona mówi: „Usiądźmy sobie w ostatniej ławce, niech inni też mają możliwość bliższego kontaktu z Papieżem. Oczywiście każdy z nas bardzo chciał jeszcze raz chociaż z bliska popatrzeć na Ojca Świętego... Myśmy byli przekonani, że Papież tym razem wejdzie innymi drzwiami, wtem patrzymy, a on tuż obok nas przechodzi. Zatrzymał się i rzekł do nas: „Widziałem się z wami rano!” I podał nam dłoń do ucałowania! Każdemu z osobna!
Pojechaliśmy jeszcze raz do Rzymu, z pielgrzymką dziękczynną z Wilamowic za dar błogosławionego arcybiskupa Bilczewskiego - wspomina mama Marcina. - W tym samym czasie przyjechała pielgrzymka z Ukrainy, z kard. Marianem Jaworskim, też podziękować za błogosławionych Gorazdowskiego i Bilczewskiego. Tak się złożyło, że starsza córka musiała na chwilę wyjść z auli Pawła VI, w której czekaliśmy na audiencję, mąż poszedł razem z nią i na korytarzu spotkali się z kard. Marianem Jaworskim, który pomachał do nich, żeby podeszli. Dał nam dwa bilety do pierwszej ławki, a towarzyszący mu ksiądz drugie dwa ze słowami: „To już powinno wam starczyć dla całej rodziny”. I znowu Papież podał nam swoją dłoń! Do najmłodszego dziecka powiedział: „Uśmiechnij się szkrabie”, bo mała była trochę zmęczona podróżą. Córeczka do niego rączki wyciągnęła, to ją przytulił. I tak nasze najmłodsze dziecko ma zdjęcie w objęciach Papieża!
- Gdzie? - interesuje się dziewczynka. Mama jej pokazuje:
- O, tu, zobacz! - mała jest wyraźnie zadowolona.
Wizyta się kończy. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ta rodzina po wielkiej tragedii i łasce cudu ozdrowienia syna się wzmocniła. To bardzo szczęśliwi, radośni ludzie. Pełni życzliwości dla innych, zjednoczeni w Panu, bardzo religijni. Utrzymują kontakty z ludźmi, którzy przyszli im z pomocą, a przyjaciółka lekarka (sąsiadka) została matką chrzestną najmłodszej córeczki. W drzwiach słyszę zapewnienia mamy, która mówi do kilkuletniej dziewczynki: „Nie martw się, zaraz dzwonię do cioci Ewy, ona cię zbada i coś zaradzi”.
- Tak, ciocia Ewa na pewno mi pomoże - szepce cichutko dziecko.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

2005-12-31 00:00

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Słowo abp. Adriana Galbasa SAC do diecezjan w związku z nominacją biskupią

2024-04-23 12:39

[ TEMATY ]

Abp Adrian Galbas

Karol Porwich/Niedziela

Abp Adrian Galbas

Abp Adrian Galbas

Nasze modlitwy o wybór Biskupa przyniosły piękny owoc. Bp Artur nie jest tchórzem i na pewno nie będzie uciekał od spraw trudnych - pisze abp Adrian Galbas.

CZYTAJ DALEJ

Św. Wojciech, Biskup, Męczennik - Patron Polski

Niedziela podlaska 16/2002

Obok Matki Bożej Królowej Polski i św. Stanisława, św. Wojciech jest patronem Polski oraz patronem archidiecezji gnieźnieńskiej, gdańskiej i warmińskiej; diecezji elbląskiej i koszalińsko-kołobrzeskiej. Jego wizerunek widnieje również w herbach miast. W Gnieźnie, co roku, w uroczystość św. Wojciecha zbiera się cały Episkopat Polski.

Urodził się ok. 956 r. w czeskich Libicach. Ojciec jego, Sławnik, był głową możnego rodu, panującego wówczas w Niemczech. Matka św. Wojciecha, Strzyżewska, pochodziła z nie mniej znakomitej rodziny. Wojciech był przedostatnim z siedmiu synów. Ks. Piotr Skarga w Żywotach Świętych tak opisuje małego Wojciecha: "Będąc niemowlęciem gdy zachorował, żałość niemałą rodzicom uczynił, którzy pragnąc zdrowia jego, P. Bogu go poślubili, woląc raczej żywym go między sługami kościelnymi widząc, niż na śmierć jego patrzeć. Gdy zanieśli na pół umarłego do ołtarza Przeczystej Matki Bożej, prosząc, aby ona na służbę Synowi Swemu nowego a maluczkiego sługę zaleciła, a zdrowie mu do tego zjednała, wnet dzieciątko ozdrowiało". Był to zwyczaj upraszania u Pana Boga zdrowia dla dziecka, z zobowiązaniem oddania go na służbę Bożą.

Św. Wojciech kształcił się w Magdeburgu pod opieką tamtejszego arcybiskupa Adalbertusa. Ku jego czci przyjął w czasie bierzmowania imię Adalbertus i pod nim znany jest w średniowiecznej literaturze łacińskiej oraz na Zachodzie. Z Magdeburga jako dwudziestopięcioletni subdiakon wrócił do Czech, przyjął pozostałe święcenia, 3 czerwca 983 r. otrzymał pastorał, a pod koniec tego miesiąca został konsekrowany na drugiego biskupa Pragi.

Wbrew przyjętemu zwyczajowi nie objął diecezji w paradzie, ale boso. Skromne dobra biskupie dzielił na utrzymanie budynków i sprzętu kościelnego, na ubogich i więźniów, których sam odwiedzał. Szczególnie dużo uwagi poświęcił sprawie wykupu niewolników - chrześcijan. Po kilku latach, rozdał wszystko, co posiadał i udał się do Rzymu. Za radą papieża Jana XV wstąpił do klasztoru benedyktynów. Tu zaznał spokoju wewnętrznego, oddając się żarliwej modlitwie.

Przychylając się do prośby papieża, wiosną 992 r. wrócił do Pragi i zajął się sprawami kościelnymi w Czechach. Ale stosunki wewnętrzne się zaostrzyły, a zatarg z księciem Bolesławem II zmusił go do powtórnego opuszczenia kraju. Znowu wrócił do Włoch, gdzie zaczął snuć plany działalności misyjnej. Jego celem misyjnym była Polska. Tu podsunięto mu myśl o pogańskich Prusach, nękających granice Bolesława Chrobrego.

W porozumieniu z Księciem popłynął łodzią do Gdańska, stamtąd zaś morzem w kierunku ujścia Pregoły. Towarzyszem tej podróży był prezbiter Benedykt Bogusz i brat Radzim Gaudent. Od początku spotkał się z wrogością, a kiedy mimo to próbował rozpocząć pracę misyjną, został zabity przez pogańskiego kapłana. Zabito go strzałami z łuku, odcięto mu głowę i wbito na żerdź. Cudem uratowali się jego dwaj towarzysze, którzy zdali w Gnieźnie relację o męczeńskiej śmierci św. Wojciecha. Bolesław Chrobry wykupił jego ciało i pochował z należytymi honorami. Zginął w wieku 40 lat.

Św. Wojciech jest współpatronem Polski, której wedle legendy miał także dać jej pierwszy hymn Bogurodzica Dziewica. Po dziś dzień śpiewa się go uroczyście w katedrze gnieźnieńskiej. W 999 r. papież Sylwester II wpisał go w poczet świętych. Staraniem Bolesława Chrobrego, papież utworzył w Gnieźnie metropolię, której patronem został św. Wojciech. Około 1127 r. powstały słynne "drzwi gnieźnieńskie", na których zostało utrwalonych rzeźbą w spiżu 18 scen z życia św. Wojciecha. W 1928 r. na prośbę ówczesnego Prymasa Polski - Augusta Kardynała Hlonda, relikwie z Rzymu przeniesiono do skarbca katedry gnieźnieńskiej. W 1980 r. diecezja warmińska otrzymała, ufundowany przez ówczesnego biskupa warmińskiego Józefa Glempa, relikwiarz św. Wojciecha.

W diecezji drohiczyńskiej jest także kościół pod wezwaniem św. Wojciecha w Skibniewie (dekanat sterdyński), gdzie proboszczem jest obecnie ks. Franciszek Szulak. 4 kwietnia 1997 r. do tej parafii sprowadzono z Gniezna relikwie św. Wojciecha. 20 kwietnia tegoż roku odbyły się w parafii diecezjalne obchody tysiąclecia śmierci św. Wojciecha.

CZYTAJ DALEJ

Wierność i miłość braterska dają moc wspólnocie

2024-04-23 13:00

Marzena Cyfert

Rejonowe spotkanie presynodalne w katedrze wrocławskiej

Rejonowe spotkanie presynodalne w katedrze wrocławskiej

Ostatnie rejonowe spotkanie presynodalne dla rejonów Wrocław-Katedra i Wrocław-Sępolno odbyło się w katedrze wrocławskiej. Katechezę na temat Listu do Kościoła w Filadelfii wygłosił ks. Adam Łuźniak.

Na początku nakreślił kontekst rozważanego listu. Niewielkie, lecz bogate miasteczko Filadelfia zbudowane zostało na przełęczy, która stanowiła bramę do głębi półwyspu. Było również bramą i punktem odniesienia dla hellenizacji znajdujących się dalej terenów. Mieszkańcy Filadelfii mieli więc poczucie, że są bramą i mają misję wobec tych, którzy mieszkają dalej.

CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję