Kazanie ma swoje jakby podwójne życie.
Najpierw burzy się i gotuje we wnętrzu kaznodziei po to,
by w pewnym momencie wybuchnąć na zewnątrz
i przedostać się do duszy słuchacza
- napisał Ks. Mirosław Drzewiecki we wstępie do zbioru swoich kazań „Ku Wolności”, wydanego przez Bibliotekę „Niedzieli”.
Jolanta Ostrowska: - W pamięci wrocławian ma Ksiądz szczególne miejsce, jako mistrz słowa. Niezapomniane, wręcz legendarne są Księdza kazania głoszone w katedrze wrocławskiej i gdzie indziej podczas stanu wojennego.
Ks. Mirosław Drzewiecki: - Myślę, że gdyby nie stan wojenny, nie zauważono by tak gwałtownie mej pracy dla Słowa. Od roku 1975, po powrocie ze studiów na KUL-u, byłem kaznodzieją katedralnym. W każdą niedzielę wygłaszałem kazania na Mszach św. o godz. 12.00 i 13.00, na które przychodziła inteligencja, jak się to wtedy mówiło, techniczna. Na trwałe zapisali się w pamięci wrocławian moi profesorowie, poprzednicy na ambonie katedralnej: ks. Wiesław Gawlik i ks. Julian Michalec. Stan wojenny był wybuchem wściekłości władzy, poraził naród. Przez pierwszy miesiąc nie słyszało się nigdzie anegdoty politycznej obśmiewającej komunę. Z początkiem stycznia 1982 r. byłem na feriach w górach. Odnaleźli mnie ludzie z podziemia i powiedzieli: Mirek, jest trudna sytuacja wśród ludzi, smutek żre naród. Trzeba ludzi podnieść na duchu! Powiedziałem: dobrze, przyjadę, wygłoszę kazanie na Mszy św. za Ojczyznę.
- Jakie było to pierwsze kazanie?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
- 13 stycznia 1982 r. wieczorem katedra wrocławska nie mogła pomieścić ludzi. Długo musiałem się przepychać przez tłum od głównych drzwi do zakrystii. Gdy dotarłem, zobaczyłem chmarę księży gotowych do koncelebry. Ubierając się do Mszy św., nie znałem jeszcze zakończenia kazania...
Trzy godziny bez przerwy pisałem ten tekst. Myśli biegły szybciej niż ręka zdołała stawiać znaki... Kiedy na krótko odetchnąłem, spostrzegłem, że ta wypowiedź ma formę modlitwy. Układały się w niej po kolei wszystkie bolesne doświadczenia pierwszego miesiąca „wojny jaruzelskiej”. Nazywałem po imieniu wrogie akty władzy wobec obywateli. O nadzieję wołałem do Boga. Ludzie słuchali jakby zaklęci w ciszę. Stałem przy ambonie z kartkami w ręku jak uwięziony w gęstym powietrzu, sparaliżowany ciszą. Słyszałem swoje słowa, a sercem targało zwątpienie: i po co to? Komu to potrzebne?... Źle zinterpretowałem tę ciszę, ale o tym przekonałem się dopiero na końcu kazania, gdy brawa uniosły się pod sklepienie katedry. Do końca Mszy św. trwałem w ogromnym skupieniu. Po wyjściu z katedry rozluźniłem się, gdy otoczyli mnie ludzie życzliwi i wdzięczni. Jednak mijając figurę Matki Bożej zauważyłem na murku okalającym pomnik twarze bez wdzięczności, złowrogie. Zresztą po trzech dniach mogłem im z bliska się przypatrzyć podczas długiego przesłuchania na Podwalu w kazamatach esbecji, w dawnym budynku gestapo.
- Czy kazania Księdza miały jakiś ciąg dalszy?
Co Pani ma na myśli?... Jakieś nagradzanie?... Nie, nie było. Natomiast wielką satysfakcję otrzymywałem wtedy, gdy mi donoszono o nagrywaniu i powielaniu na piśmie tekstu kazań, szczególnie tego pierwszego. Czyż to nie satysfakcja dowiedzieć się, że Ojciec Święty słuchał kazania z taśmy przemyconej na Zachód?... Do dzisiaj moje kazania ze stanu wojennego miały trzy wydania drukiem, za każdym razem rozszerzone o nowe wystąpienia. Najbardziej wzruszającą satysfakcję dała mi wieść, że sługa Boży ks. Jerzy Popiełuszko znalazł w mym pierwszym kazaniu utwierdzenie w swej misji obrońcy ludzi skrzywdzonych.
Jest jeszcze inny ciąg dalszy mego kaznodziejstwa. Po każdej Mszy św. za Ojczyznę były nie tylko przesłuchania na ubecji, ale zaczęli przychodzić robotnicy, studenci i licealiści na rozmowy trudne i ważne. W wielu wypadkach trzeba było interweniować. Kiedyś przyszedł młody robotnik przerażony, bo w areszcie podpisał zgodę na współpracę z ubecją. Miał donosić o wszystkim, co dzieje się w zakładzie pracy. Był zrozpaczony, nie mógł się pogodzić z faktem, że stał się zdrajcą! Rozmawialiśmy długo. Poradziłem mu, aby poszedł do pracy i powiedział kolegom o tym, co go spotkało. To był dobry pomysł.
- Księdza działalność kaznodziejska przyciągnęła także artystów...
Reklama
- Tak, artyści szukali kontaktu. Przyszli, bo czuli się osamotnieni, potrzebowali wsparcia wszelakiego. W stanie wojennym nie można było urządzać ani wystaw, ani spotkań literackich bez zezwolenia. Trwał bojkot telewizyjny aktorów. Najpierw pojawili się w domu przy Katedralnej 4 aktorzy. Byli przecież solidarnie bezrobotni. Powiedzieli, musimy coś zrobić, musimy ożywić nasze miasto. Zaczęliśmy Pod Czwórką od spotkań literackich. Gościliśmy m.in. Stanisława Barańczaka i wiele innych osób znanych w kręgach artystycznych. Następnie przyszli plastycy. Młodzi ludzie w stanie wojennym nie mogli normalnie robić dyplomów, konieczne przy tym wystawy lokowaliśmy więc w kościołach. Plastycy stworzyli razem z literatami, aktorami i muzykami zaczątek Duszpasterstwa Środowisk Twórczych. Ich prośba o duszpasterza spotkała się z przychylnością kard. Henryka Gulbinowicza. Los padł właśnie na mnie. Otrzymaliśmy do dyspozycji kościół pw. św. Marcina na Ostrowie Tumskim. Weszliśmy tam i uroczyście rozpoczęliśmy działanie DŚT na początku stycznia 1983 r.
- I chodził Ksiądz dalej bezpiecznie po ulicach?...
- Mógłbym odpowiedzieć przewrotnie, że owszem, bo przecież miałem zawsze „opiekunów”. Szwendali się za mną wszędzie, a gdy leżałem w szpitalu przy ul. św. Józefa, pod oknem mej sali dyżurował tajniacki wóz z długimi prętami antenowymi. Przypominam sobie zabawną historyjkę z tamtego okresu. W niedzielę wieczorem w szpitalu dyżurowała jedna tylko młoda pani doktor. Po godz. 21.00 wtargnęli dwaj młodzi zomowcy uzbrojeni jak na akcję i zażądali widzenia ze mną. Pani doktor stanęła w drzwiach i zawołała: po moim trupie! Byłem sam w sali i zaryzykowałem: niech pani ich wpuści, porozmawiam. Młodzi byli zdesperowani: dostaliśmy zadanie do godz. 22.00 zebrać wywiad środowiskowy na temat ks. Drzewieckiego. Na ulicy nikt nie chciał z nami rozmawiać. My tu nikogo nie znamy, nie pochodzimy z Wrocławia. Milicjant poinformował nas, że ksiądz leży w tym szpitalu. Niech nam ksiądz coś powie o sobie, bo termin oddania wywiadu tuż-tuż. Opowiedziałem. Chłopcy wyszli uradowani.
- Proszę powiedzieć, jak to wszystko mogło się dziać w tak smutnym czasie?
- Już po miesiącu trwania stanu wojennego duch narodu odżył. Struktury „Solidarności” zapędzono w podziemia, ale duch solidarności umacniał się wśród ludzi. Pamiętamy, że wtedy była wielka bieda. Trudno było z kartek żyć godziwie, zwłaszcza w mieście. I wtedy wieś przyszła z pomocą robotnikom, przysyłając plony ziemi. Przy kościele św. Marcina utworzyliśmy Fundację św. Marcina. Pomagała ona nie tylko rodzinom artystów, ale współpracowała z Arcybiskupim Komitetem Charytatywnym, który pomagał rodzinom osób internowanych. Mieliśmy dużo kontaktów, także zagranicznych. Regularnie otrzymywaliśmy chleb z „Mamuta”, piekarni przy ul. Sienkiewicza. W ramach Fundacji organizowaliśmy dla osób bezdomnych Wigilię Bożego Narodzenia: w Domu Towarowym przy ul. Świdnickiej, na Wzgórzu Partyzantów czy też w Hotelu Wrocław. Pamiętam, jak ktoś podarował na Wigilię michę pierogów, tyle że były zimne. Nie było gdzie ich zagotować, powstał poważny problem, Wigilia tuż-tuż, a na stole surowe pierogi. Z pomocą przyszła straż pożarna i po godzinie na stołach parowały smaczne gorące pierogi wigilijne. Właściwie na takich szalonych pomysłach oparta była wtedy nasza charytatywna działalność. Solidarność serc rodziła te niesamowite pomysły z głębi dobroci i odpowiedzialności za innych. Pewnie ktoś w przyszłości, oceniając te czasy, będzie mógł zauważyć, że tak powstawało nasze społeczeństwo obywatelskie.
Fragmenty wywiadu z czerwca 2004 r. do miesięcznika „Dolnoścląska Solidarność”.