Chociaż nawet Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu przyznaje
państwom Wspólnoty prawo do ograniczenia wolności wypowiedzi, gdy
jest to niezbędne dla ochrony moralności publicznej, to w naszym
kraju nie korzysta się z tych możliwości. Co więcej, komercyjne media
elektroniczne dorabiają się na demoralizowaniu społeczeństwa, wmawiając
mu, że właśnie w ten sposób korzysta z prawa do wolności słowa. To
niegodziwe postępowanie uchodzi jakoś uwadze "zarządcy" polskiego
eteru - KRRiT, skądinąd niezwykle czujnej na mnożenie trudności w
rozwoju mediów katolickich (ich dyskryminację ujawniła kontrola NIK). Upowszechnia się stereotyp awangardowego artysty, dla którego wolność
twórcza oznacza epatowanie obscenami i obrażanie uczuć religijnych.
I takiej "postawy twórczej" bronią zaciekle lewicowo-liberalne media,
co tłumaczy wiele, ale nie wszystko.
W postmodernistycznym bałaganie estetycznym nawet wykwity
kultury masowej mogą pretendować do roli eksponatów muzealnych. Takie
manipulacje niewątpliwie nobilitują twórców, ale widzów przyprawiają
o synkretyczny zawrót głowy. Zdjęcia rozebranych panienek nadają
się do tzw. świerszczyków. Amerykanka Annie Leibovitz przedrzeźnia
tę oczywistość. Przygotowała kalendarz, w którym 12 nagich nowojorskich
baletnic reklamuje firmę oponiarską, co samo w sobie nie byłoby wydarzeniem,
gdyby nie fakt, że znalazł on poczesne miejsce ekspozycyjne w warszawskim
Muzeum Narodowym.
Od kiedy A. Hanuszkiewicz "odczytał" Balladynę J. Słowackiego
jako reklamówkę firmy motocyklowej, przekonując skonsternowaną publiczność
o swej bezradności wobec klasyki - jego maniera inscenizacyjna stała
się modna. Rewolucyjne podejście do klasyki to pomysły w rodzaju
- Kordian na drabinie czy seks i golizna w Moralności pani Dulskiej.
Takie eksperymenty doprowadziły do wszechobecnego erotomaństwa, wulgaryzmów
i cyrkowych sztuczek, choć sale teatralne pustawe. Nawet niezbyt
wyrobiona publiczność dobrze wie, że teatr to nie kronika kryminalna
czy obyczajowa z brukowej gazety. To przede wszystkim pewna konwencja,
rytuał, ceremonia - rządzące się swymi prawami, no i rzemiosło artystyczne.
I nie ma powodu desakralizować teatru, natomiast dyskurs inscenizatora
z klasykiem musi być na poziomie tego ostatniego.
Nie jest to takie łatwe, o czym przekonują barbarzyńskie
naginania tworzywa literackiego do poziomu serialowej podkultury
telewizyjnych produkcyjniaków. Najbardziej ucierpiał H. Sienkiewicz,
którego Ogniem i mieczem J. Hoffman sprowadził do melodramatycznego
komiksu (nb. nie zwróciwszy subwencji, jaką otrzymał z Agencji Produkcji
Filmowej). Teraz J. Kawalerowicz uwspółcześnił Quo vadis, przedstawiając
treść powieści jako konflikt tyrana, który ma pretensje artystyczne,
ze sprzedajnymi filozofami i dworskimi artystami. Co tam chrześcijaństwo
- wystarczy jako tło.
Pozostaje paradoksem, że K. Kutz (senator z UW), który
z pasją oddaje się pracy artystycznej, zamiast parlamentarnej, próbuje
analizować polską współczesność przy pomocy Kartoteki T. Różewicza,
powstałej w 1960 r. w warunkach PRL-owskiej cenzury. Zdaniem reżysera,
wszystko zdewaluowało się - wojna, komunizm, nawet "Solidarność",
choć wydaje się, że nie jest tego taki pewien, skoro nakazuje aktorom "
skubać" wartości. Pomijając więc fakt, czy wartości rzeczywiście
się zdewaluowały, czy stało się to za sprawą "skubiących", to przecież
nie ulega wątpliwości, że wojna jest złem, komunizm - zbrodniczy,
a "Solidarność" to wolność i niepodległość. Tylko w rzeczywistości
grubokreskowej, opanowanej przez polityczną poprawność, pojęcia stają
się dwuznaczne, wartości relatywne. I potem nie ma co robić tragikomedii
czy polskiego panoptikum.
Awangarda, która błąka się w labiryncie jałowych eksperymentów,
ponawia próby, by jakoś zaistnieć społecznie, choć możliwości są
ograniczone, gdyż skandalizowanie, zwalczanie rzekomych tabu (obyczajowych,
religijnych), sprowadzające się do indoktrynacji lewicowo-liberalnej
- znacznie spowszedniało. Jednak dzięki hojności podatników (utrzymanie
Centrum Sztuki Współczesnej w Zamku Ujazdowskim i galerii "Zachęta"
pochłania znaczną część budżetu resortu kultury) i sponsorom medialnym (dobra krytyka zapewniona) - szamaństwo galerzystów i artystów trwa
sobie w najlepsze. W warszawskiej "Zachęcie" hochsztaplerstwo awangardy
ujawniło się w całej jaskrawości.
Opatrzenie fotosów filmowych tytułem Naziści to artystyczne
nadużycie, rodzaj galeryjnego wandalizmu; zresztą jest to manipulacja
właściwa środowiskom lewicowym, które dostrzegają tylko jeden nieludzki
totalitaryzm - nazizm. I przekazowi na poziomie wandalizmu odpowiedziała
takaż reakcja publiczności. Przy okazji okazało się, że prace artysty
ubezpieczono na 60 tys. USD (więc na tym też można zarobić). Niemniej
ambitna szefowa galerii - Anda Rottenberg, która zabytkowe salony
Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych zdegradowała do poziomu "awangardowego
dialogu społecznego", ma szerokie plany. Warszawie brakuje bowiem
jeszcze jednego centrum sztuki współczesnej. Projekt Franka Gohry´ego
- znanego ze swych karykaturalnych dziwolągów kubaturowych - byłby
barbarzyńskim wtrętem w stołecznej zabudowie. Jednak miary wandalizmu
dopełniła Ewa Podleśna, przewodnicząca komisji kultury powiatu warszawskiego,
oświadczając: "Od 10 lat nie zbudowaliśmy w Warszawie żadnego kulturalnego
obiektu. W tym czasie odsłonięto 621 tabliczek, kamyczków ku czci
powstańców. Marnowane są tylko pieniądze".
Pomóż w rozwoju naszego portalu