Tak się składa, że należę do zwolenników związków z Europą,
choćby z tego powodu, iż nabrałem zwyczajów konserwatysty, a - jak
wiadomo powszechnie - Polska nigdy nie należała do Azji, poza okresem
wymuszonym układem od samych Polaków niezależnym. Zatem na integracyjne
tendencje spoglądam przychylnie. Dość regularnie bywam we Francji;
Niemcy i Włochy również, nie chwaląc się, przejechałem wzdłuż i wszerz,
i to wcale nie w odległych czasach, a Hiszpanię i Portugalię znam
lepiej od niejednego województwa rodzimego (teraz braki nadrabiam
w tempie przyspieszonym). A więc snując się po kontynencie, widzę
różnice i podobieństwa.
Gdy przyjeżdżam do miasteczka gdzieś w Krakowskiem czy
Pomorskiem i zatrzymuję się przed sklepem czy restauracją, zaiste
nie wiem, co to za kraj. Za dużo na szyldach obcych słów, i to raczej
w języku mało przez kogokolwiek znanym, trochę sylab słowiańskich,
jakiś literowy wtręt brzmiący anglosasko, jednym słowem miszmasz,
mydło i powidło, groch z kapustą. Przypominam sobie opowieść o dalekim
wujku, który był poliglotą. Znał chyba wszystkie języki europejskie,
a w dojrzałych już latach, gdy znalazł się w Afryce, zaczął naukę
języków i narzeczy Czarnego Lądu. Nie dość mu było, że władał kilkoma
narzeczami z rodziny khoisan, gdy znalazł się w Sudanie, począł zgłębiać
miejscowe kwa, mande itp. Czy przesadził? Głowa nie wytrzymała. Na
stare lata przypominał swoją mową napisy na wspomnianych szyldach.
Mówił we wszystkich językach naraz, słowem - pomieszało się biedakowi.
Ale problem poważny pojawił się dopiero na łożu śmierci, gdyż nie
mógł porozumieć się ze spowiednikiem. Wiem, że rodzina ten fakt głęboko
przeżyła, zwłaszcza że wujek prowadził życie mało ustabilizowane.
Gdy jednak przyjeżdżam do jakiejś dziury we Francji czy
Włoszech, wiadomo natychmiast, gdzie jestem. Poza miastami przygranicznymi,
takimi jak Strasburg, nikt nie małpuje innych. Polacy potrafią. Po
prostu mamy swój integracyjny styl. Polityków nie wykluczając - a
nawet warto ich uwypuklić. Właśnie parlament uznał, że handel w niedzielę
to rzecz wskazana. Nie chciałbym wytaczać armat, że to niezgodne
z przykazaniem. Chciałbym wytoczyć małe działko, właśnie dotyczące
integracji, której jestem zwolennikiem. Np. Niemcy u siebie w niedzielę
hipermarkety mają zamknięte. Francuzi otwierają niektóre, i to raczej
do południa, dla rzeczywiście potrzebujących (a nie jak u nas - dla
zwiedzających całymi rodzinami). Jest zrozumiałe, że otwarte są małe
sklepiki i piekarnie, czy to w Hiszpanii, we Włoszech czy we Francji,
po to, aby kupić bagietkę, ser, wino - wiadoma rzecz, południowa
kuchnia. Ale Polacy nie gęsi i swoje wiedzą. To mianowicie, że człowiek
to rzecz marna. Mowa o ekspedientkach i całej rzeszy najemników wielkich
supersamów. Hipermarketowa dżungla rządzi się w Polsce swoimi prawami,
za nic mając polskie prawo, o czym wiemy z mediów, podających wyniki
BHP-owskich kontroli. Wystarczy porozmawiać z ekspedientkami, aby
dowiedzieć się, jak są traktowane. Praca w niedzielę to dalszy ciąg
gehenny, tym razem z woli posłów RP. Parlamentarzyści zasłaniają
się m.in. sondażami, czyli wolą ludu. Lud chce kupować w niedzielę,
a władza jest z ludem - oto jak wyglądają azjatyckie niedorzeczności.
A swoją drogą rządzenie według sondaży z demokracją ma niewiele wspólnego.
Gdy natomiast sondaże podpowiedzą władzy, że należy zlikwidować podatki
i wprowadzić darmowe wczasy zagraniczne, a jeszcze lepiej bezpłatną
benzynę i włoskie wino, i władza usłucha głosu ludu, wówczas dobrowolnie
zrezygnuję z Europy.
Pomóż w rozwoju naszego portalu