Wypisano wiele sążnistych elaboratów, uczonych rozpraw teoretycznych przybliżeń człowieka do jego Stwórcy, do szans na spotkanie Ziemi z Niebem. I niewykluczone, że są one słuszne, głębokie i najprawdziwsze. Tyle tylko, że szlak od rozumu do serca może być bardzo, bardzo długi. Można, oczywiście, liczyć na niepojęty dar łaski, z wyborów do końca znanych jedynie Bogu, ale jest też inny sposób „wymuszenia” bliskiego spotkania. Bardzo bliskiego...
* * *
W lipcu i sierpniu na polskich drogach dzieją się niezwykłe rzeczy. Tysiące, dziesiątki tysięcy ludzi zostawiają domowe pielesze, utarty tryb życia, wygody mieszczucha i w niezrozumiałym, zda się, porywie idą. Nikt im niczego nie gwarantuje, poza wyśmienitym zorganizowaniem kolumn, poza kubkiem ciepłej kawy lub mięty na postoju - i to nie zawsze, poza wspólnym umęczeniem, opatrunkiem na poranione nogi i transportem w razie zagrożenia, poza wspólną modlitwą i katechezą w marszu, czynioną przez utrudzonych przecież kapłanów. A oni idą, dzieląc się świadectwem życia, swych dróg do Boga, radosnym śpiewem i życzliwością z mijanymi mieszkańcami miast, miasteczek, wsi. Niosąc inność. Inną Polskę. Bez rozpasanych powszechnie wulgaryzmów, bez alkoholu, bez narzekań. Idą - bo tak postanowili. Bo mają jakieś dziwaczne, niepostępowe motywacje.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
* * *
Reklama
Maleńka, niespełna dziesięcioletnia Karolinka kroczy dzielnie i z powagą zapewnia, iż ona już dziewiąty raz - od czasu, „kiedy była mała”... Piętnastoletni chłopiec - bo brat już chodzi, a on chce wciągnąć znajomą dziewczynę i „przeciera szlak”... Para pogodnych, niespotykanie delikatnych w okazywaniu uczuć dziewiętnastolatków... Naukowiec z Politechniki rozbija namiocik w strugach deszczu... Ojciec Marek cichutko, dzielnie i z konsekwencją niesie pod franciszkańskim habitem swoje powołanie i dzieli się dobrym słowem z pielgrzymami... Siwa pani trzydziesty już raz przemierza pątniczy szlak: „Kiedy przychodzi ten czas, nie mogę zostać w domu...”. Ludzie przeróżnych stanów, profesji i wieku. Tak wiele młodzieży - „nowych ludzi plemię”... Z podziękowaniem. Z prośbą. Z nadzieją. Z wiarą. Z poświęceniem. Idą. Dzień. Kilka dni. Kilkanaście. Z bąblami na opuchniętych nogach, z uczuleniami, z obolałymi kręgosłupami. Przemoczeni lub spalani słońcem, powierzający wspólną modlitwą pod rozgwieżdżonym niebem - „wszystkie nasze dzienne sprawy” i powstający o czasie, „kiedy ranne wstają zorze”, aby iść, iść - do upragnionego celu...
* * *
I wreszcie z dala wzlatuje nad drzewami i polami wieża Jasnej Góry. Te ostatnie kilometry bywają najtrudniejsze. Fizycznie. Ale obecność Matki Boga i ludzi staje się coraz bardziej realna. A kiedy leży się już krzyżem na błoniu przed wałami klasztornymi, ONA dotyka tak delikatnie i czule, jak potrafi to tylko kochająca Mama. I wtedy coś się otwiera. I ucisk w gardle. I napływające łzy wzruszenia. I świadomość niewspółmiernie wielkiej nagrody do poniesionego trudu. I odnalezienie spokoju. Czy raczej pokoju, otulającego zwykłość, aby zmienić ją - chociaż na chwilę - w cud zjednoczenia. I uświadomienie, że Matka jest szczególnie potrzebna tam, gdzie cierpienie. I pragnienie. I trochę lęku, aby kolaboracja z codziennością nie postawiła znowu bariery dźwiękoszczelnej, przez którą nie przebije się - w mroku - krzyk dziecka: Mamo, gdzie jesteś?!... Wtedy znowu pójdą. Pójdziemy.
* * *
Matko, która nas znasz,/ z dziećmi Twymi bądź,/ na drogach nam nadzieją świeć,/ z Synem Twym, z nami idź.