Polacy wywożeni na przymusowe roboty do Niemiec gorzko przeżywali święta obchodzone w Polsce, a szczególnie okres Bożego Narodzenia. Gdy w 1944 r. załamywał się front
niemiecki na wschodzie, a zapowiadano front od zachodu, wśród Polaków wywiezionych na roboty do Niemiec wzrastał duch nadziei. Hitlerowskie władze natomiast zaostrzały zarządzenia odnoszące
się do importowanych z Polski robotników. O. Adam Jakubek, kapłan z krakowskiego klasztoru Braci Mniejszych Kapucynów, który dobrowolnie stał się robotnikiem, by „otrzeć choć
jedną gorzką łzę”, zaplanował wzmocnienie ducha wśród rodaków przez urządzenie tradycyjnej w Polsce uroczystości św. Mikołaja i „polskich jasełek”.
Na krótko przed Wigilią Bożego Narodzenia ostrożnie zawiadomił o planowanej imprezie Polaków z okolicy. Dla bezpieczeństwa, by ktoś nieproszony nie znalazł się w teatrze,
wprowadził hasło i odzew. Miejscem, w którym miał się odbyć „teatr”, było poddasze stajni dla bydła. Niemiec, właściciel tej stajni, wiedział o planowanym
zebraniu Polaków i wyraził na to zgodę, gdyż była to rodzina katolicka. O przebiegu tej niezwykłej polskiej uroczystości pod bokiem Hitlera w Wigilię Bożego Narodzenia
1944 r. niech opowie sam o. Adam Jakubek, który ją opisał w swoich wspomnieniach z pobytu na robotach w Niemczech. Oryginał zapisu znajduje się w Archiwum
Krakowskiej Prowincji Braci Mniejszych Kapucynów w Krakowie.
„Zebrali się wszyscy, wypadało zaczynać. Aniołowie zaśpiewali z przejęciem odpowiednio przerobioną, powszechnie znaną kolędę: Wśród nocnej ciszy głos się rozchodzi,/ Święty Mikołaj
do was przychodzi./ - Więc go chętnie przywitajcie/ I co powie - posłuchajcie, z wielką ochotą!
W czasie śpiewu wszedłem powoli jako św. Mikołaj i wstąpiłem na niskie podwyższenie. Ubrany byłem w białe szaty, w piękną kapę z łóżka, ozdobioną po krajach
staniolem zrzucanym z samolotów dla zakłócenia radarów. Na głowie miałem skromną mitrę biskupią, a w ręce trzymałem dużą laskę jako symbol władzy. W jednej
chwili zapomniano o wojnie i niewoli. Zgromadzonych ogarnął jakiś błogi nastrój rodzinny. Św. Mikołaj przywitał obecnych chrześcijańskim pozdrowieniem i powiedział:
«Witam Was wszystkich tym chrześcijańskim pozdrowieniem, aby wykazać swoją i Waszą łączność z Chrystusem. Jestem, jak sami widzicie, św. Mikołajem, ale trochę się opóźniłem,
bo idę z daleka. Z Waszej ziemi, lasów, łąk... przyszedłem do Was - bo ukochałem Was nad życie i znój pracy Waszych rąk... Przyszedłem do Was, aby zaspokoić Wasze
serca Bożym słowem. Przełamać się z Wami opłatkiem, który przysłali Wam z Polski rodacy; aby obdarzyć Was skromnymi pamiątkami z Waszej ukochanej ojczyzny - od tych,
którzy Was kochają. Wśród tych pamiątek są listy: od ks. abp. Adama Sapiehy i od ks. Ignacego Posadzego. W czasie świąt sami je sobie przeczytacie.
Wiem, że czujecie się dzisiaj bardzo samotnie. Zamiast domu rodzinnego - poddasze. Zamiast ukochanych twarzy rodziców i najbliższych - obce twarze. Dlatego przenieśmy się myślą
do ziemi rodzinnej, ku chacie słomą krytej, gdzie matka samotna krząta się koło wieczerzy - i może jej łzy płyną za tymi, których kocha, a oni musieli odjechać do
ludzi obcych i zostawić ją samą...
Płaczcie, Bracia Rodacy, ale nie rozpaczajcie i nie zazdrośćcie tym, którzy się dzisiaj cieszą i radują, bo - jak mówi poeta - łza oczyści i łza wyanieli...
Ci, co nie płaczą, co się z nimi stanie? - Zginą jak płazy, co duszy nie miały... Gdy Was ciężki ból przeniknie i wstrząśnie Wami dogłębnie, podnoście oczy ku górze i proście
o wytrwanie. Bardzo potrzeba nam tej pomocy z nieba - zwłaszcza potrzebują jej ci, którzy już piąty rok przeżywają na obczyźnie, a lata te podwójnie się liczą, bo
podwójnie znaczą bruzdami nasze stroskane czoła.
Myśleliśmy, że już te święta spędzimy w domu, lecz, niestety, trzeba dalej pracować, cierpieć i tęsknić. Dlatego starajmy się jeszcze bardziej złączyć braterskim uczuciem wspólnej
doli i krzepmy się nadzieją, że będzie to już ostatnie Boże Narodzenie na obczyźnie, a lepsza przyszłość i do nas zawita...».
Po tej przemowie podchodziłem do każdego i łamałem się opłatkiem, przy czym składaliśmy sobie nawzajem życzenia. Aniołowie rozdawali skromne upominki świąteczne.
Nie było możliwości nacieszyć się i napłakać do woli, bo czas naglił. Trzeba było rozpocząć jasełka. Na wstępie, już jako szary robotnik, powiedziałem krótko:
«Zaczynamy oryginalne jasełka. Będą one ubogie i krótkie ze zrozumiałych względów, ale pozwolą nam głębiej i radośniej przeżyć Boże Narodzenie, tak jak kiedyś
przeżywali je ubodzy pasterze betlejemscy».
Były tylko dwie odsłony. W pierwszej - tradycyjne czuwanie pasterzy w polu, ukazanie się wielkiej łuny i śpiewający aniołowie. Stary Bartosz, na żądanie pasterzy,
jasno tłumaczy, że obiecany Mesjasz narodził się w Betlejem i Jemu należy oddać pokłon. Drugi obraz - to adoracja żłóbka z Jezusem przez aniołów, pasterzy i ojczyznę,
którą przedstawiała młoda dziewczynka wywieziona z rodzicami do Niemiec.
Pięknie wyglądali pasterze poprzebierani w kożuchy włosami do góry, z laskami w rękach i udziwnionymi wąsami. Stary Bartosz założył sobie dużą brodę i wąsy
św. Mikołaja. Symbolicznym dodatkiem do jasełek była młoda dziewczynka w cierniowej koronie i z rękami związanymi czerwoną wstęgą. Była ona symbolem Polski w niewoli.
Postaci tej towarzyszyli dwaj aniołowie.
Po powrocie urządziliśmy sobie z bratem Jankiem czuwanie do północy. Chcieliśmy się przygotować do niepowtarzalnej uroczystości, jaką miała być - prawie - «katakumbowa»
Msza św. Gdy nadeszła północ, zasłoniliśmy okno, nakryliśmy mały stolik białym prześcieradłem, ustawiliśmy na nim krzyż i dwie zapalone świeczki. Na małym korporale ustawiłem szklankę z winem,
talerzyk z hostią i na klęczkach rozpocząłem Mszę św. - Pasterkę. Choć nie biły uroczyście dzwony, nie grały organy przy wtórze polskiej kolędy: Wśród nocnej ciszy głos się
rozchodzi..., choć nie był to kościół rzęsiście oświetlony, lecz maleńkie, ubogie mieszkanie jak grota betlejemska, a na sobie zamiast bogatych szat liturgicznych miałem zwyczajne ubranie -
odprawiałem tę Najświętszą Ofiarę z największym w całym swoim życiu przejęciem i wiarą, modląc się w intencji najbliższych w kraju i wszystkich
Rodaków cierpiących w niewoli niemieckiej. Muszę przyznać, że były to dla mnie - i na pewno dla każdego księdza-robotnika - chwile najgłębszego wzruszenia, kiedy w naszym
zwyczajnym mieszkaniu zjawił się Chrystus Zbawiciel - Książę Pokoju - wśród niepokojów walczącego świata, wśród łez, krwi, śmierci i brutalnych mordów milionów ludzi, wśród ruin
i gruzów burzonego świata”*.
* O. Hieronim Warachim: Kapucyn, kapłan-robotnik, Wyd. Zakonu Pijarów, Kraków 1997.
Pomóż w rozwoju naszego portalu