Przed trzema laty, kiedy krakowskie Błonia pogrążyły się w smutku z powodu nieobecności chorego Jana Pawła II, w samotnej nostalgii wsłuchiwałem się w te słowa młodego Wojtyły, do których muzykę napisał Hoduń. Powstała piękna pieśń o Bogu ukrytym, ukrytym w sercu człowieczym, dotkniętym "krwawym przepływem czerwieni". Tak oto, po 13 maja 1981 r. słowa poematu ujawniły proroczą wprost obecność niegdysiejszego studenta polonistyki. Potem pieśń zamilkła, kompakt zaległ na półkach i teraz, wybierając się do Krakowa, postanowiłem już w samochodzie przeżyć to oczekiwane spotkanie. I tak jadąc w stronę Krakowa wsłuchiwałem się w słowa poematu i snułem swój własny, mizerny poemat człowieka, któremu przydarzyło się zbyt wiele szczęścia.
Jest we mnie kraina przeźroczysta...
Reklama
Trwa w pamięci sprzed 23 lat. Jako ledwie wyświęcony kapłan,
wsłuchany wraz z kolegami w stukot kół pociągu, zdążałem po raz pierwszy
na krakowskie Błonia. Dostąpiliśmy szczęścia roznoszenia podczas
tej Eucharystii daru Chleba Eucharystycznego. Wieźliśmy zatem na
ten, jak się miało okazać, szczególny plac w Polsce przeźroczystość
swoich kapłańskich serc i swoich nadziei, mocnych, jak się wówczas
wydawało, postanowień troski o trwałość kapłańskiej posługi. Teraz
czyniłem rachunek sumienia z tej przeźroczystości. Jak błogosławiony
to czas. Mam w uszach Jego słowa z lotniska: "Nie lękaj się". Gdyby
nie one, może bym zawrócił. Ale nie. Bóg bogaty w miłosierdzie nie
pozwala się lękać. W ogrójcowej modlitwie bierze ten niepokój w swoje
serce i niesie go kolejny raz na Golgotę.
Wolno, zadziwiony, że nie ma korków, zbliżam się do miasta,
gdzie jutro ma się dokonać akt spotkania, dla nas tym większy, że
wiąże się z darem błogosławieństwa ks. Jana Balickiego. Wsłuchuję
się w przekaz radiowy. Dobry, pełen ciepła, nie napastliwy. Jest
jak owe fale z poematu, o które opiera się łódź naszej nadziei.
Wreszcie ogarnia mnie ciepło radosnego spotkania z przyjaciółmi.
Kiedyś, jako nastolatkowie, zdzieraliśmy pył z krakowskich ulic.
W porywie ciekawości zza szyb ekskluzywnego wówczas hotelu spoglądaliśmy
na Błonia, ani myśląc, że staną się ołtarzem Ojczyzny. Teraz to wraca.
W rozmowach, a zwłaszcza w chwilach ciszy, w którą uciekamy, rzekomo
śledząc telewizyjny obraz. Krótka noc. Niespokojny sen. Ponawia się
historia Frossarda. Powiadomiony, że jego prośba o wywiad została
życzliwie uwzględniona przez Papieża i jest zaproszony na śniadanie,
poustawiał na noc całą baterię budzików. Niepotrzebny trud - nie
zmrużył oka. Podobnie teraz. Kolejne tramwaje. Za chwilę nadjedzie
ten nasz. O piątej jesteśmy już na Błoniach. My i... tłumy, tłumy
serc...
Twarze młode i stare, świeże, rumiane od nie chcącego
ustąpić uśpienia i znużone, choć radosne po całonocnym czuwaniu w
drodze lub na miejscu. Pozdrawiamy się. Uśmiech jakby nieco inny
niż ten sprzed ponad dwudziestu lat. Już nie ma w nim tego zauroczenia
wolnością, która wówczas dana była na te kilkadziesiąt godzin Jego
obecności. Teraz już syci wolnością, nosimy w sobie znamiona jej
nadużycia. Ale przecież "Bóg bogaty w miłosierdzie" przywraca świeżość
wolności. Drżącą ręką pokazuję swój bilet do koncelebry. Trochę wstydliwie.
Patrzę na tylu ludzi, którzy giną w kolejnych sektorach i czuję się
nieco zażenowany. Ilu z nich oddało ostatnie oszczędności, by tu
przyjechać, ilu nie jadło od kilkunastu godzin. Ilu... Trwa we mnie
ta kaskada uwydatniania ludzkich praw do tego, co mi się niezasłużenie
przytrafiło. Muszę skończyć z tym egotyzmem - postanawiam w duchu
- Dostało ci się po coś. Nawet jeśli niegodnie, to nic nie zmieni.
Teraz daj świadectwo, że zasłużyłeś na to wyróżnienie, że cię czegoś
nauczyło. To też niełatwe.
Ale już "nasz sektor". Wita mnie ks. Gadzała. W mgnieniu
powraca seminaryjny wieczór: "Jakiś młody z pierwszego roku źle się
w nocy poczuł. Będzie operowany. Podobno rak". Nie przypuszczałem,
że ten młody stanie kiedyś tak blisko, ale modliłem się z innymi.
I stał się cud. Teraz on będzie smakował w radości wyniesienia na
ołtarze człowieka, któremu zawdzięcza życie. A wraz z nim tylu ludzi,
którzy przez uratowane życie zostali ubogaceni. Nie ma czasu na rozmowę.
Kolejne kaskady śmiechu i kolejne spotkania. Niektóre po latach.
Jedno ważne dla mnie - z moim profesorem. Dziś odległy w przestrzeni,
staje się - dziwnym zbiegiem okoliczności i sytuacji - coraz bliższy
duchem.
Jest ósma. Nic nie widać. Morze chorągiewek i szum napływającej
fali ludzi. Prowadzący modlitwę i przygotowanie liturgii od ołtarza
kierują serdeczny apel, by już nie zmagać się ze służbą porządkową
domagając się wpuszczenia do swego sektora. Nie ma już takiej możliwości.
Sektory są zajęte. Ale są miejsca na ulicach, na Kopcu Kościuszki.
A jeszcze dwie godziny.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Zagarnięte przez jedno serce...
Śpiewamy pieśni, odmawiamy Różaniec. Wsłuchujemy się w słowa kolejnych świadków miłosierdzia. Atmosfera gęstnieje. Coraz intensywniejsze oczekiwanie. Ojciec Święty wyjeżdża z Franciszkańskiej. Kaskada oklasków i śpiew. Wreszcie jest. Wskakujemy na ławki - nie widać. Tylko to morze... O tu! Ktoś inny widzi go w zupełnie innym miejscu! Naraz jest, ale tuż przed ołtarzem. Oklaski. Podjeżdża do miejsca dla VIP-ów. Chce pozdrowić. Zostajemy obdarowani jego obecnością. Wreszcie rozpoczyna się procesja i pieśń na wejście. Zapada cisza. Słychać śpiew. Ale za chwilę On pojawia się przy ołtarzu.
Jeden biały punkt z najczystszej bieli...
Huragan braw. Śpiewy i pozdrowienia. Podnosi głowę, bierze
ją w dłonie i kontempluje ten rozradowany tłum, który za chwilę udowodni,
że jest wspólnotą eucharystyczną. Na razie On patrzy. Syci się, karmi
entuzjazmem. Jak dobry ojciec, daje dzieciom okazję do wykrzyczenia
przez tyle godzin tłumionej radości. Wreszcie: "w Imię Ojca..." -
ciarki przechodzą po ciele. W momencie idealna cisza. Rozpoczyna
się misterium sprawowane pod przewodnictwem Człowieka objętego w
sercu krwawym przepływem czerwieni...
Nadchodzi moment szczególny. Komentator zaprasza przed
Ojca Świętego biskupów i postulatorów, którzy poroszą go o wyniesienie
na ołtarze Czcigodnych Sług Bożych: abp. Zygmunta Szczęsnego Felińskiego,
s. Sancji (Janiny Grześkowiak), o. Jana Beyzyma, i właśnie "naszego"
ks. Jana Wojciecha Balickiego. Ksiądz Arcybiskup krótko przedstawia
sylwetkę przemyskiego rektora. Pokornie, jak pokornym był On i Jego
życie. Jan Paweł II ogłasza i usankcjonowuje przekonanie Kościoła,
także Kościoła przemyskiego. Owacje. Spływają zasłony z obrazów.
Są, jest. Z daleka widzę Jego oczy. Spuszczam wzrok. Przez tyle miesięcy
starałem się Go poznać; więcej - miałem czelność pokazywać go innym.
Teraz, kiedy za kilka dni ukaże się książka o ks. Balickim mojego
autorstwa, przeżywam permanentny lęk. Trudno. Nie robiłem tego z
pychy. Tak się jakoś po prostu złożyło. Myślę: "Skoro tak chciałeś,
to teraz zrób z tym dziełem, co chcesz". Wiem, to będzie szkoła pokory.
Ale przecież pisałem o Mocarzu pokory. "Zobaczymy - zda
się mówić Błogosławiony z obrazu - czego się nauczyłeś". Dobrze jest
być ze świętymi. W każdej sytuacji można ich obarczyć swoimi problemami.
Nawet nieudolnością. Spoglądam na twarz błogosławionego Jana. Pogodna.
Ogarniająca wszystkich. Nie widzę twarzy ks. inf. Zygarowicza. Tak
wiele natrudził się wokół przygotowania tego dnia. To twardy człowiek,
ale pewnie mruga szybciej niż zwykle powiekami, by ukryć cisnące
się łzy. Myślę o Księdzu Arcybiskupie... Ta gonitwa z czasem. To
jego wielki wkład w ten dzień. Kiedyś mówiłem mu o tym. Zbył to skromną
chropowatością. Ale wiem, teraz nikt nie widzi - wszyscy wpatrzeni
są w Błogosławionych. Ma teraz czas dla siebie. Co myśli? Cieszy
się, to niewątpliwe.
Wreszcie papieska homilia. Najpierw jakby powtarzająca
powitalne przemówienie z lotniska. Ale z czasem rozkwita w kaznodziejski
majstersztyk. I wreszcie o naszym ks. Janie. Jeszcze mocniej wsłuchujemy
się w coraz czystszy głos: "Służbą miłosierdziu było życie bł. Jana
Balickiego. Jako kapłan, miał zawsze otwarte serce dla wszystkich
potrzebujących. Jego posługa miłosierdzia przejawiała się w niesieniu
pomocy chorym, ubogim, ale szczególnie mocno wyraziła się przez posługę
w konfesjonale. Zawsze z cierpliwością i pokorą starał się zbliżać
grzesznego człowieka do tronu Bożej Łaski. Wspominając o tym, zwracam
się do kapłanów i seminarzystów: proszę was, bracia, nie zapominajcie,
że na was, szafarzach Bożego miłosierdzia, spoczywa wielka odpowiedzialność"
. Jeszcze przed chwilą była wrzawa oklasków, kiedy Papież mówił o
konieczności głoszenia jedynej prawdy wolności - nauki Krzyża. Teraz
milczenie zdradza nasze kapłańskie zawstydzenie, może refleksję,
w wielu przypadkach modlitwę. Przypominają się słowa skierowane przez
Metropolitę Przemyskiego w liście do kapłanów, napisanym z okazji
nadchodzącej beatyfikacji: "W dniu złotego jubileuszu kapłaństwa
penitenci udekorowali konfesjonał błogosławionego Jana kwiatami.
Wskazali w ten sposób miejsce, gdzie On, jako kapłan, najbardziej
im pomógł. Nasza radość z tej tak długo oczekiwanej beatyfikacji,
jeśli nie ma być jedynie sentymentalna, musi skierować nasze oczy
na to miejsce szafowania Bożego Miłosierdzia. Cieszę się, że Proboszcz
Katedry zamierza zorganizować całodniowe dyżury w konfesjonale Błogosławionego.
Wierzę, że będzie to miejsce dalszych cudów Bożego Miłosierdzia.
Trzeba tę inicjatywę rozciągnąć na wszystkie większe miasta naszej
archidiecezji. W każdej parafii należy stworzyć warunki do podobnych
cudów. Jesteście zmęczeni niełatwym przecież procesem ewangelizacji
w szkołach. Wiem z jak wielkimi trudnościami się musicie zmierzyć.
Cóż, może to jest ta ewangeliczna "gwałtowność", poprzez którą zdobywa
się dusze i swoje zbawienie. Znam trud, który podejmujecie, a który
owocuje tak liczną u nas praktyką pierwszych piątków. Cieszę się
z tego i świadom zrozumienia przez was potrzeby uświęcania dusz poprzez
szafowanie sakramentu pojednania proszę, aby w każdej parafii przez
pół godziny przed Eucharystią, czekać w konfesjonale na penitentów.
Św. Escriva mawiał do swoich księży przy tej okazji: "Najpierw będziecie
mieli czas na brewiarz, Różaniec, medytację. Ale potrwa to niedługo.
Wkrótce okaże się, że nie będzie na nic czasu, bo będą ludzie do
spowiedzi". Wierzę, że słowa te potwierdzają się już w życiu i posłudze
wielu z Was. Ufam, że podjęcie tej prośby ubogaci o to doświadczenie
innych. Ludzie, wiedząc, że ksiądz czeka w konfesjonale, przyjdą
wcześniej. Na pewno przyjdą ci, którzy z różnych powodów nie chcą
spowiadać się "przy ludziach". Wiedząc, że proboszcz czy wikariusz
jest w kościele na pół godziny przed Mszą św., pójdą, aby w samotności
i ciszy naprawić swoje złamane grzechem życie".
Eucharystia zbliża się ku końcowi. Jestem na obrzeżach.
Tu zawiodły mnie pragnienia ludzi chcących przyjąć Eucharystię. Jeszcze
rozdając Ciało Pańskie, słyszę słowa Papieża. Wstrzymuję na chwilę
oddech. Ojciec Święty kieruje pozdrowienia dla archidiecezji przemyskiej.
Ujawnia swoją szczególną sympatię do naszego Pasterza. Słychać gromkie
brawa.
Wciągnięty przez ludzką falę, podaję się posłusznie jej
szumowi. Dopiero za "matecznym" mogę zdecydować o swojej drodze.
Dotąd kierowała mną wspólnota ludzi. Przychodzi refleksja: skończył
się czas świętowania, kiedy wszystko było takie łatwe, pełne uniesienia.
Teraz, jak tu na tym rozwidleniu dróg, trzeba zdecydować gdzie się
chce iść. Wrócić tam, gdzie czekają może zaniepokojeni moją nieobecnością
przyjaciele, czy wzgardzić ich niepokojem i na zasadzie kaprysu oddać
się swoim egotycznym planom. Wybieram ich niepokój. Ale czy w życiu
kieruję się niepokojem Boga zatroskanego o moją duszę?
Zmrok zasnuwa ziemię. Błyskotliwe świtała samochodów
nie ułatwiają drogi. Dzięki katolickiej radiostacji mogę, jadąc,
uczestniczyć w życiu na Franciszkańskiej. Mogę słyszeć Jego głos.
A rzeka sobie płynie, promieniami lśni. Serca nasze tęsknią
do minionych chwil - snuje się fragment piosenki z odkurzonego kompaktu.
Płynie rzeka samochodów, rzeką czasu płynie nasze życie. Jutro, myślę, "
odpłynie w chmury" Jan Paweł II. Czy serca nasze pozostaną wierne
w tęsknocie do minionych chwil? Teraz, kiedy czytamy ten tekst, już
nieco o tym wiemy.