To, o czym chcę napisać nie jest wcale kolorowym i słonecznym
widoczkiem w szufladce wspomnień. To czym chcę się podzielić to moja
refleksja nad tym, za co warto życie dać.
W czasie tegorocznych wakacji miałam okazję uczestniczyć
w rekolekcjach organizowanych przez Caritas. Pełniłam tam posługę
animatora. Uczestników tj. dzieci, było ok. 100 osób. Na pozór to
normalne wesołe dzieciaki.
Rekolekcje trwały 10 dni, wydaje się, że to krótko, ale
niektórym wystarczyło, aby zaprzyjaźnić się i bardzo przywiązać.
Wszystko toczyło się rytmem typowym dla wszystkich innych
rekolekcji. Tyle, że Caritas gości dzieci z rodzin biednych, wielodzietnych
i nierzadko sieroty. Szczególnie dotknął mnie los tych ostatnich.
Dopiero przebywając z takimi dziećmi na co dzień człowiek
dostrzega jak bardzo potrzebny jest święty czas rekolekcji. Dzieci
były otwarte. Zdarzały się wyjątki, bo przecież każde dziecko jest
inne, ale większość wylewała w swoim sposobie bycia żal, ból i jakąś
wielką tęsknotę. Powołam się tu na konkretny przykład.
Myślę o pewnym chłopczyku, który, jak się okazało, jest
sierotą. Nie lubił rozmawiać z innymi. Chodził podenerwowany i zamyślony.
To dało się zauważyć. Na huśtawce nastrojów huśtał się tak wysoko,
że cierpiały przez to inne dzieci. On "krzyczał" rękami i nogami.
Krzyczał tak głośno, że każdy nawet najbardziej obojętny musiał zauważyć
co się z nim dzieje.
Przyznam, że przywiązał się do mnie i po kilku dniach obdarzył
całkowitym zaufaniem. Nie ma rodziców. Opiekę prawną ma nad nim sprawuje
babcia-alkoholiczka. "W domu nie mam nawet co zjeść..." - żalił się.
Kuzyn w więzieniu, brat pije. Jednym słowem brak jakichkolwiek warunków
moralnych, psychicznych, materialnych i duchowych do rozwoju dziecka.
To zadziwiające, że tak mocno zdemoralizowane i wyzute
z wszelkich zasad dziecko miało jeszcze wiarę i nadzieję. Miał taką
łaskę od Pana, że potrafił się modlić o zdrowie babci, «był świadom,
że alkohol to choroba», i o nawrócenie brata. Serce ściskało się
na widok tak okrutnie doświadczonego, jeszcze przecież niewiniątka.
To straszne.
"Wiem co mnie czeka... - mówił. Ale ja stamtąd ucieknę,
bo moi kuzyni tam są, a ja nie chcę palić, pić i w ogóle nie chcę
być takim jak oni...". Tu mówił już o domu dziecka. Rzeczywiście,
to go czeka.
Ile dzieci skazanych jest na takim los? Ile poranionych
sumień i serc czeka na lepszy dzień?
Te małe serca tak bardzo krwawią, że pokochają każdego,
kto choć na chwilę opatrzy ich ranę, tzn. zainteresuje się nimi.
Na swoich delikatnych barkach dźwigają kolosalne krzyże, które nie
raz są nie do udźwignięcia dla ludzi dorosłych. Dlaczego tak jest?
Dlaczego tyle egoizmu i tragedii? Można tu zwalić winę na rodziców,
na wszystkich alkoholików i innych nałogowców albo rzucać kamieniami
w niebo.
Myślę, że to nie tak. My dzięki Bogu jesteśmy wolni od nałogów
a tym samym odpowiedzialni za zaplecze modlitewne zniewolonych. Sęk
w tym, że za mało się modlimy. Brakuje modlitwy za alkoholików! To,
że oni są tak słabi to też nasza wina. Jesteśmy po części odpowiedzialni
za ich nałóg.
Nie tylko nałogi, ale różne inne słabości i grzechy są wynikiem
braku modlitwy. Mam tu na
myśli ostatnio tak częste oskarżenia pod adresem księży.
Ale czy my modlimy się za naszych księży? Przecież to tacy sami ludzie
jak my. Wszyscy potrzebujemy modlitwy!
Obdarzajmy się nią wzajemnie. Walczmy z nałogami Różańcem,
Komunią św. i dobrymi uczynkami, a przez to uleczymy wiele zranionych
serduszek.
Myślę, że warto oddać coś z siebie, aby takich kalek moralnych
i niewiniątek było jak najmniej. Modlić trzeba się też za domy dziecka,
aby choć trochę przypominały te prawdziwe, których jest dziś tak
mało.
Nie załamujmy rąk i nie oskarżajmy innych, ale módlmy się
i żyjmy tak jak Pan Bóg przykazał.
Pomóż w rozwoju naszego portalu