Marek bez wątpienia miał wielki talent muzyczny. Kończył średnią szkołę muzyczną i świetnie grał na gitarze, klawiszach, perkusji. Jak trzeba było, potrafił też dobrze śpiewać. Kiedy pojawił się we wspólnocie, był kimś na wagę złota. Dziś przecież bardzo trudno o dobrych muzyków w kościele. Namówienie gimnazjalistów albo licealistów do śpiewu w kościele graniczy niemal z cudem. Marek stał się obiektem zabiegów całej wspólnoty, łącznie z księdzem. Wszyscy starali się być wobec niego mili, prawili mu komplementy, słodko wciskali "teologię" o konieczności jego bycia we wspólnocie, a wszystko po to, by miał kto grać podczas modlitw i nabożeństw. Rzeczywiście, publiczny wizerunek wspólnoty dzięki Markowi znacznie się poprawił. Jego solowe wykonania kościelnych pieśni były ulubionym momentem każdego spotkania. Zawsze jednak pojawiał się mały problem. Występy Marka musiały być poprzedzone przynajmniej kilkuminutowym namawianiem i przekonywaniem go do zaśpiewania. "Marek, przecież świetnie śpiewasz i grasz, zagraj nam dzisiaj, prosimy" - to tylko maleńki fragment forteli, jakich trzeba było użyć, by namówić kościelnego artystę. Zawsze "grał w pokorę". "Nie, ja się nie nadaję. Może ktoś inny by zagrał. Sami przecież też umiecie śpiewać" - to liczne wymówki Marka. Doszło nawet do takiego absurdu, że ksiądz postanowił przeznaczyć dla Marka pieniądze za śpiewanie na Mszach i spotkaniach. Nie miała to być zapłata, ale "zadośćuczynienie" za straty, jakie Marek ponosił rezygnując z weselnych chałtur.
Muzyczny talent Marka nie szedł jednak w parze z rozwojem poczucia służby wobec Boga i ludzi. Trochę rozpuściła go sama wspólnota, która gotowa była zrobić wszystko, by nie stracić dobrego muzyka. Marek bardzo szybko stał się taką świętą krową, którą trzeba nieustannie prosić o zaśpiewanie i delikatnie obchodzić, by nie obrazić. Bardzo ważnym momentem w życiu wspólnoty było poprowadzenie adoracji podczas doby eucharystycznej w parafii. Wspólnota przygotowała piękne teksty modlitw i zaczęła zabiegać o jak najlepszą oprawę muzyczną. Oczywiście, wiązało się to znów z osobą Marka. Tym razem do pertraktacji wyznaczono Ewelinę, dziewczynę mądrą, atrakcyjną i mocno zaangażowaną w pracę na rzecz wspólnoty. Ewa umówiła się z Markiem w niedzielę po Mszy św. "Słuchaj, stary, w najbliższy czwartek jest adoracja i masz koniecznie przygotować śpiewy!". Powiedziała to tak stanowczo, że Marek przez chwilę stracił nawet odwagę na protest. Szybko jednak wrócił do formy. "Widzisz, Ewelina, ja w czwartek nie mogę. W piątek mam zaliczać fortepian i nie dam rady przyjść. Muszę ćwiczyć". Po kilku minutach przekomarzania Ewelinie puściły nerwy. "To zostań sobie w domu i ćwicz ten swój fortepian. A radzę ci zacząć też ćwiczyć na trąbie, bo to adekwatne do twojego charakteru. Poradzimy sobie bez ciebie". Ewelina odwróciła się na pięcie i ruszyła szybkim krokiem.
W czwartek na adoracji zamiast śpiewów było milczenie. Młodzi czytali fragmenty Ewangelii, a w przerwach między nimi panowała głucha cisza. Okazało się, że była to najpiękniejsza adoracja, jaką przeżyli. Jakoś dziwnie jasne i ciekawe stawały się słowa z Ewangelii. Po adoracji wszyscy stwierdzili jednogłośnie, że w tym nieplanowanym milczeniu było coś wspaniałego. Następnego dnia zjawił się Marek. Chciał trochę zadrwić sobie z grupy, a zwłaszcza z Eweliny. "Jak tam wasze wczorajsze śpiewy? Kościół się nie rozwalił od tych waszych zawodzeń?" - rzucił w stronę Eweliny. "No cóż, mury wytrzymały, a Pan Jezus dziękował, że wreszcie może coś do nas powiedzieć, bo nie ma tego wirtuoza, który nic innego nie robi, tylko zagłusza Jego słowa".
Wymiana zdań nie była życzliwa, ale okazała się zbawienna. Marek zrozumiał, że ma być tylko pokornym głosem Pana.
Pomóż w rozwoju naszego portalu