Kiedy w roku 1941 ogłoszono amnestię, większość Polaków otrzymała poświadczenie o obywatelstwie polskim i wiele rodzin skorzystało z możliwości przemieszczania się po terytorium ZSRR
i wyjechało z Ust´ Szyszu w poszukiwaniu lepszych warunków życia i by zbliżyć się do miejsc, gdzie organizowane było polskie wojsko. Nasza rodzina nie mogła wyjechać, ponieważ nie
otrzymaliśmy takiego zaświadczenia. Uznano nas za niebezpiecznych wrogów władzy radzieckiej. Ludzie wędrowali pieszo, z tobołkami na plecach, a zimą z dziećmi i całym dobytkiem
na sankach. Zatrzymywali się, gdzie kto mógł i jak daleko dotarł. Część z nich zatrudniła się w kołchozach i sowchozach na trasie do Tary i Omska. Jednej tylko rodzinie, o ile
wiem, udało się dotrzeć do armii Andersa i wyjechać do Iranu. Wstąpiło do tej armii czterech chłopaków z Ust´ Szyszu: Bolesław Staut, narzeczony Marysi Wanicówny, Franciszek Prajsner z Towarni
- najstarszy z sześciorga dzieci, zmarł na tyfus, nie zdążył nawet opuścić Rosji. Także dwóch braci
Świstów z licznej rodziny - Edward i Kazimierz. Żaden z nich po wojnie nie wrócił do Polski.
Nowe aresztowania Polaków odbyły się po zerwaniu stosunków dyplomatycznych przez ZSRR z Rządem Sikorskiego. Nadawano wówczas przymusowo polskim zesłańcom obywatelstwo radzieckie. Za odmowę
jego przyjęcia skazywano na dwa lata więzienia. Znów straciliśmy nadzieję na powrót do Ojczyzny.
Sytuacja zmieniła się po utworzeniu Związku Patriotów Polskich i dopiero pod koniec zimy 1946 r. zaczęto organizować nasz powrót do Polski. W marcu otrzymaliśmy zaświadczenia Polsko-Radzieckiej
Komisji Mieszanej do spraw ewakuacji osób narodowości polskiej i żydowskiej. Na podstawie tych zaświadczeń mieliśmy prawo wracać do Polski. Nie otrzymały tych zaświadczeń nieliczne zesłane z nami
rodziny ukraińskie i musiały tam pozostać.
Z Szyszu wyruszyliśmy w maju 1946 r. Do Omska płynęliśmy statkiem parowym po Irtyszu. W Omsku jeszcze trzeba było uiścić opłatę za przejazd pociągiem do Polski. Wracaliśmy, podobnie
jak w tamtą stronę, w bydlęcych wagonach, tylko już nie zaryglowanych i mniej zatłoczonych. Na poszczególnych stacjach można było wychodzić z pociągu, nawet miasto zwiedzić, ale było
to ryzykowne, bo nigdy nie było wiadomo, o której godzinie pociąg ruszy dalej. Tym razem jechaliśmy przez Moskwę, Mińsk, do Brześcia.
Trudno powiedzieć, że nie wracaliśmy w podniosłym i radosnym nastroju, ale też panowało przygnębienie. Nasza mama wracała sparaliżowana, większość rodzin pozostawiała swych bliskich na zawsze
na cmentarzach Bolszoj Pristani, Nowo-Jagodnoj i Taborów. Z Towarni z dziewięcioosobowej rodziny Prajsnerów wróciło pięcioro sierot, z licznej rodziny Budników została tylko mała dziewczynka,
od Zmorów na osiem osób wróciło pięć sierot; z rodziny Lepuckich wróciły tylko dzieci, rodzice zmarli; od Kuligi Jana z ośmiu osób ocalały trzy, u Pogorzelców zmarły dwie osoby, u Kantora
Andrzeja - trzy, u Kuligi Władysława zmarło dwoje dzieci. Z małymi wyjątkami z każdej rodziny kogoś ubyło. A tu jeszcze nie wracaliśmy na swoje, do własnych domów, nie do naszej ziemi.
Czekał nas niepewny los. Na domiar wszystkiego na naszych wagonach widniały hasła wyrażające podziękowania dla władzy radzieckiej za gościnę.
Wdzięczni Bogu za ocalenie w czerwcu 1946 r. przekroczyliśmy polską granicę.
Pomóż w rozwoju naszego portalu