W okresie międzywojennym Markowa była jedną z największych wsi w Polsce. W 1931 r. liczyła 931 domów, w których zamieszkiwało 4442 mieszkańców. Wśród nich olbrzymią większością byli katolicy. Szacować
można, iż żyło w niej także około 120 żydów w blisko trzydziestu rodzinach, a także kilkudziesięciu adwentystów.
Gdy przyszła wojna Żydzi pozbawieni zostali wszelkich praw, część z nich, także z Markowej, już we wrześniu 1939 r. wyrzucono za San na tereny okupowane przez Sowietów. Od 1941 r. w Generalnej
Guberni rozpoczęto zakładanie gett. Na naszym terenie powstawały od 1942 r., choć od Żydów zamieszkałych na wsiach nie wymagano rygorystycznego w nich stawiennictwa. Plan bowiem przewidywał ich likwidację
w miejscach zamieszkania. W lipcu i sierpniu 1942 r. Niemcy wymordowali większość żydowskich mieszkańców Markowej. Miejscem zbrodni było głównie grzebowisko padłych zwierząt. Przy życiu pozostali
ci, którzy wcześniej ukryli się w chłopskich domach.
Jedną z rodzin, która zdecydowała się na bohaterską decyzję ukrycia Żydów byli Józef i Wiktoria Ulmowie. Józef urodzony w 1900 r., znany był doskonale w całej wsi. Wszechstronnie utalentowany,
był pierwszym w Markowej, który prowadził szkółkę drzew owocowych. Propagował nie rozpowszechnione jeszcze wówczas szeroko uprawy warzyw i owoców. Jego nowatorstwo znane było nie tylko w tej dziedzinie.
Zachowały się dyplomy, które otrzymał na Powiatowej Wystawie Rolniczej w Przeworsku w 1933 r., jeden „za pomysłowe ule i narzędzia pszczelarskie własnej konstrukcji”, drugi „za
wzorową hodowlę jedwabników i wykresy ich życia”. Zwłaszcza to jego ostatnie zainteresowanie wzbudzało ciekawość nie tylko całej wsi, ale i okolicy, a nawet księcia Andrzeja Lubomirskiego, który
nawiedził Józefa, by obejrzeć jedwabniki i drzewa morwowe.
Nie stronił także od działalności społecznej. W Kole Młodzieży Katolickiej był np. bibliotekarzem i organizatorem konkursów uprawy kwiatów. Jego największą pasją było fotografowanie. Własnym aparatem
wykonał tysiące, w znacznej mierze do dziś zachowanych zdjęć; do dzisiaj pozostają w wielu szufladach nie tylko markowskich domów. Pięknie fotografował małżonkę i dzieci. Zachowały się także zdjęcia samego
Józefa, przedstawiające przystojnego mężczyznę w garniturze pod krawatem i w kapeluszu, którego twarz pokazuje inteligentnego, wrażliwego człowieka, który wie, co chce osiągnąć w życiu.
Jego wybranką stała się najmłodsza córka Jana i Franciszki Niemczaków - Wiktoria urodzona w 1912 r. jako ich siódme dziecko. Małżeństwo było dobrze dobrane i żyło miłością. Doczekało się
także szybko dzieci. W ciągu siedmiu lat małżeństwa urodziła się im szóstka dzieci: Stasia, Basia, Władziu, Franuś, Antoś, Marysia, a gdyby nie tragedia to cieszyliby się na wiosnę 1944 r. siódmym
maleństwem.
Kolejne dzieci uświadamiały Józefowi i Wiktorii, iż nie będą w stanie ich wyżywić z malutkiego gospodarstwa. Choć tak blisko związani z Markową postanowili zaryzykować i zakupić ziemię na nieodległych
kresach - w Wojsławicach koło Sokala. W 1937 r. sprzedali co mieli i dodając oszczędności zakupili tam 5 hektarów czarnoziemu. Jednak na krótko przed planowanym opuszczeniem rodzinnej wsi nadszedł
wrzesień 1939 r. i najazd na Polskę dwóch agresorów.
Nieznane są szczegóły, kiedy i jak do tego doszło, że w ich domu znalazło się ośmiu Żydów: pięciu mężczyzn z Łańcuta o nazwisku Szall - znany przed wojną handlarz bydłem z synami, oraz bliscy
sąsiedzi domu rodzinnego Józefa: Layka Goldman z małą córką i siostrą Gołdą. Wiadomo tylko tyle, iż wcześniej ukrywali się u Niemczaków - rodzeństwa Wiktorii. Dom ten jednak był w bezpośredniej
bliskości posterunku granatowej policji, który często nawiedzała żandarmeria z Łańcuta i Jarosławia. Postanowiono zatem, że bezpieczniej będzie, gdy przejdą do Ulmów, którzy zamieszkiwali z dala od innych
zabudowań. Józef zaś znany był z życzliwości dla Żydów. Wcześniej innej rodzinie żydowskiej pomógł już sporządzić kryjówkę w potokach.
Mimo znacznego oddalenia od zabudowań wiejskich, fakt ukrywania Żydów nie pozostał na długo tajemnicą. Częste zakupy dużych ilości pożywienia odkrywały tajemnicę. Zagadką pozostaje, dlaczego i kto
doniósł Niemcom o ukrywanych Żydach i czy zdawał sobie sprawę z tak tragicznych konsekwencji. Dzięki odnalezionym, choć niepełnym dokumentom podziemia zarysować można z pewnym prawdopodobieństwem, jak
doszło do tragedii 24 marca 1944 r.
Jedna z rodzin ukrywających się u Ulmów - Szallowie zamieszkiwała przed wojną i podczas jej początków w Łańcucie. Zdając sobie sprawę ze zbliżającego się „ostatecznego rozwiązania kwestii
żydowskiej” rozpoczęli poszukiwania schronienia. Obiecał im ją Aleksander Leś, posterunkowy w Łańcucie, z pochodzenia Ukrainiec. Za pomoc mieli mu oddać dom i pole, które posiadali. Gdy to uczynili
wkrótce wyrzucił ich z ukrycia. Udali się wtedy do znajomych gospodarzy z Markowej i przechowywali się najpierw u Niemczaka, a potem u Ulmy. Gdy nieuchronnie zbliżał się koniec niemieckiego panowania,
Leś zdał sobie sprawę, iż zagrabiony majątek może stracić. Postanowił więc, że musi doprowadzić do ich unicestwienia. Dzięki konfidentom, których gestapo i żandarmeria miała w każdej wiosce, uzyskanie
informacji, gdzie przebywali, nie było zbyt trudne. Konfident w Markowej nie miał trudnego zadania - ukrywanie Żydów u Ulmów stawało się powoli publiczną tajemnicą. Podobno Leś, gdy dowiedział się,
że Szallowie przechowują się prawdopodobnie u Ulmy, przyjechał do Markowej i pod pozorem zrobienia zdjęcia udał się do ich domu, by ocenić czy doniesienie jest prawdziwe. Mimo różnych podejrzeń krążących
do dziś po Markowej, pewności co do nazwiska konfidenta nie ma. Oprócz Niemców i Lesia znał go tylko, i to zapewne od Niemców, sołtys Teofil Kielar, który nawet nie chciał go zdradzić na rozkaz podziemia
twierdząc, „że powie o tym, gdy przyjdzie czas”. Prawdopodobnie tajemnicę tę zabrał ze sobą do grobu.
Dzięki zachowanym aktom postępowania sądowego przeciwko jednemu ze sprawców, Józefowi Kokottowi, można z dużą dokładnością ustalić przebieg okrutnej zbrodni. Jest on w pewnej mierze odmienny od tego,
który powtarzany jest w rozmowach na wsi, oraz w publikacjach prasowych i dotychczasowych wzmiankach w literaturze. W aktach znajduje się protokół przesłuchania naocznego świadka morderstwa, Edwarda Nawojskiego,
mieszkańca Kraczkowej, jednego z furmanów, którzy przywieźli do Markowej żandarmów. Pozostałe protokoły przesłuchania 7 osób, mieszkańców Markowej w tym sołtysa, którzy na rozkaz Niemców pojawili się
na miejscu zbrodni, wskazują wyraźnie, iż nie widziały one rozstrzeliwań. Ich zadaniem było wykopanie dołu i pochowanie zmarłych a później wywiezienie zrabowanego dobytku Ulmów, Szallów i Goldmanów do
budynku żandarmerii w Łańcucie.
Przygotowania do zbrodni łańcucka żandarmeria rozpoczęła 23 marca 1944 r. Nakazała nie podając przyczyny, stawienie się 4 furmanek z woźnicami z różnych okolicznych miejscowości. O godz. 1.00
po północy rozkazano im stawić się pod budynkiem żandarmerii. Kawalkada wyruszyła wioząc ośmiu funkcjonariuszy. Dowódcą grupy był szef posterunku żandarmerii w Łańcucie porucznik Eilert Dieken.
Na krótko przed zmierzchem furmanki drogą przez Soninę dotarły do zabudowań Józefa Ulmy, położonych, na krańcu wsi. Pozostawiając na uboczu furmanów z końmi, Niemcy wraz z granatową obstawą udali
się pod dom. Wkrótce rozległo się kilka strzałów - jako pierwsi zginęli ukrywani Żydzi. Naocznymi świadkami pozostałych rozstrzeliwań byli furmani, którzy zostali przez Niemców przywołani rozkazem,
by przyglądać się, jaka kara może spotkać wszystkich, którzy ukrywają Żydów. Bardzo szybko wyprowadzono gospodarzy Józefa i Wiktorię Ulmów i przed domem rozstrzelano. Jak podaje świadek: „W czasie
rozstrzeliwania na miejscu egzekucji słychać było straszne krzyki, lament ludzi, dzieci wołały rodziców, a rodzice już byli rozstrzelani. Wszystko to robiło wstrząsający widok”. Po zastrzeleniu,
rodziców wśród krzyków żandarmi zaczęli się zastanawiać, co zrobić z szóstką dzieci. Po naradzie Dieken zdecydował, iż należy je rozstrzelać. Nawojski widział jak trójkę lub czwórkę dzieci własnoręcznie
rozstrzeliwał Józef Kokott. Zginęły: Stasia, Basia, Władziu, Franuś, Jantuś, Marysia i siódme żyjące w łonie matki na kilka dni przed planowanym urodzeniem. W ciągu parędziesięciu minut zginęło 16 osób.
W momencie, gdy zamordowano ostatnie dziecko na posesję Ulmów przybył wezwany sołtys Teofil Kielar przyprowadzając na rozkaz Niemców kilka osób do grzebania ofiar. Zapytał on dowódcę, znanego mu z
częstych kontroli w Markowej, dlaczego zamordowane zostały także dzieci. Dieken odpowiedział mu cynicznie: „żeby gromada nie miała z nimi kłopotu”.
Po zbrodni Niemcy przystąpili do rabunku. Przywołani zaś mieszkańcy Markowej otrzymali rozkaz zniesienia zmarłych ze strychu i kopania jednego dużego dołu. Ostatecznie jednak Niemcy zgodzili się na
wykopanie dwóch dołów, w których umieszczono osobno zamordowanych Polaków i Żydów.
Pobyt morderców zakończył się libacją na miejscu zbrodni. Potem wraz z załadowanym dobytkiem wszyscy policjanci odjechali.
Mimo surowego zakazu w przeciągu tygodnia pod osłoną nocy pięciu mężczyzn odkopało grób Ulmów i w trumnach pochowało ich w tym samym miejscu.
W sierpniu 2003 r. rozpoczął się na szczeblu diecezjalnym proces beatyfikacyjny rodziny Ulmów. Zbierane są informacje o ich cnotach i przebiegu całego życia. Społeczność Markowej uczciła ich
pamięć 24 marca br. uroczystą Mszą św. i odsłonięciem poświęconego im nowo budowanego pomnika z napisem:
„Ratując życie innych złożyli w ofierze własne. Józef Ulma, jego żona Wiktoria, oraz ich dzieci: Stasia, Basia, Władziu, Franuś, Antoś, Marysia, nienarodzone - ukrywając ośmiu starszych
braci w wierze, żydów z rodzin Szallów i Goldmanów. Zginęli wraz z nimi w Markowej 24 III 1944 r. z rąk niemieckiej żandarmerii. Niech ich ofiara będzie wezwaniem do szacunku i okazywania miłości
każdemu człowiekowi! Byli synami i córkami tej ziemi pozostają w naszym sercu”.
Pomóż w rozwoju naszego portalu