W czerwcu 2000 r. utraciliśmy dwóch wybitnych przedstawicieli katolickiej myśli teologicznej. 27 czerwca zginął tragicznie ks. prof. dr Andrzej Zuberbier, a następnego dnia zmarł ks. prof. dr Józef Tischner. Śmierci tych dwóch kapłanów mają cechy pewnego paradoksu. Polega on na tym, że Zmarli odgrywali doniosłą rolę w życiu polskiego Kościoła, łączyły ich pewne wspólne cechy, a jednocześnie inne poważnie różniły. A jeżeli mówię na temat tych dwóch osób, to czynię to, bo obydwie w swoisty sposób są mi bliskie, a zatem i bolesne jest ich odejście.
Śp. ks. prof. dr Andrzej Zuberbier
Moja znajomość i przyjaźń z ks. Andrzejem Zuberbierem miała
swoje początki w latach 60. dzięki równolegle odbywanym studiom doktoranckim
na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, w tzw. starym konwikcie. W
skromnym na one czasy liczbowo zespole studentów tworzyliśmy w tymże
konwikcie "klub". W jego skład wchodziły takie postacie, jak przyszły
biskup Tadeusz Błaszkiewicz z Przemyśla, bp Jan Wosiński z Płocka,
ks. rektor Franciszek Znaniecki, uczestnik czynny kampanii
dywizji gen. Maczka, i z żyjących ks. prof. Marian Wolniewicz z Poznania
oraz autor tego pośmiertnego wspomnienia. Choć w najbardziej intensywnej
postaci "klub" trwał tylko dwa lata, to jednak jego członkowie wiedzieli
o sobie, a zwłaszcza o prowadzonych pracach, wszystko albo prawie
wszystko. Wiedzieliśmy więc, że ks. Andrzej Zuberbier, pod twardą
ręką ówczesnego dogmatyka i rektora Uniwersytetu, ks. Antoniego Słomkowskiego,
drążył skomplikowane zagadnienie relacji natury i nadprzyrodzoności.
Ks. Andrzej nie unikał też kontaktów ze środowiskiem filozoficznym,
którego w owym czasie pierwszą gwiazdą był prof. dr Stefan Świeżawski.
Filozoficzną atmosferę w "klubie" podgrzewał także ks. Franciszek
Znaniecki, urzeczony postacią przedwojennej wielkości naukowej, jaką
była osoba ks. Franciszka Sawickiego.
Po epizodzie lubelskim życie rozproszyło nas po różnych
kątach polskich, z których przyjechaliśmy do Lublina, naonczas -
w swoim rdzeniu katolickim - niezależnego ośrodka teologicznego.
Ks. Zuberbier wrócił więc do swoich kochanych, choć przecież nierodzinnych
Kielc, gdzie w ramach seminarium duchownego podjął wykłady z dogmatyki
po wielkim i uwielbianym przez niego biskupie Jaroszewiczu. Pozostawaliśmy
jednak ze sobą w żywych kontaktach, m.in. jako wspólnie pomagający
podczas Soboru w opracowywaniu dokumentów "tandemowi" polskich ojców
soborowych, jaki stanowili kard. Wojtyła i bp Jaroszewicz. Po ks.
Zuberbiera sięgnął niebawem drugi ośrodek uniwersytecki, jakim była
wtedy Akademia Teologii Katolickiej w Warszawie. Pracując w Warszawie,
nie zrezygnował jednak z zajęć w Kielcach, zwłaszcza po śmierci bp.
Jaroszewicza, któremu w swoim podziwie pozostał na zawsze wierny.
Ale nade wszystko wierny był ukochanej dogmatyce. Systematycznie
więc publikował artykuły, następnie książki z problematyki dogmatycznej.
Powstały więc z biegiem czasu wybitne pozycje książkowe, wśród których
wyróżniają się: Teologia dzisiaj oraz Wierzę, podstawowe prawdy wiary.
Ta ostatnia pozycja, przełożona na język rosyjski, czyni, jak doszły
o tym słuchy, wiele dobrego, jest wręcz bestsellerem na tamtym terenie,
jako podstawowe źródło wiedzy o katolickim dogmacie dla kapłanów
i dla świeckich, bo ks. Zuberbier był rasowym, klasycznym dogmatykiem.
Sprawa racjonalnej refleksji w Kościele i z Kościołem była jego życiową
pasją. Choć bliski był również, docierającym z dużym trudem do Polski,
próbom, niekiedy bardzo śmiałym, odnowy teologicznej. Ks. Zuberbier
śledził czujnie te procesy, co znalazło swój wyraz w rozprawie habilitacyjnej
pt. Natura i nadprzyrodzoność w teologii współczesnej. Choć orientował
się dość dobrze w europejskim fermencie filozoficznym, to jednak
nie pozwolił sobie na harcowanie w tej właśnie dziedzinie, a tym
samym na nowinkarstwo w teologii. W okresie tym bowiem filozofia
właśnie stawała się źródłem niekoniecznie zdrowych fermentów w katolickiej
dogmatyce. Przykładem jego troski o zdrową teologię była książka
pt. Teologia dzisiaj. Znał już doskonale meandry tej teologii, ale
sam chciał uprawiać ją maksymalnie zdrową, kościelnie pewną, a tylko
jak najbardziej zrozumiałą dla współczesnego czytelnika, a także
dotykającą swoimi transcendentnymi odniesieniami konkretnego życia.
Nie stronił od wyważonej publicystyki, a także działalności odczytowej,
uprawianej pięknym językiem i z dużym zaangażowaniem. Bo był on także
miłośnikiem dobrej literatury pięknej i jej wybitnych współczesnych
autorów.
Zawsze filuternie uśmiechnięty, człowiek autentycznej
dobroci, stwarzał dookoła siebie atmosferę harmonii i dialogu. Po
raz ostatni widziałem go parę lat temu, podczas wizyty w Polsce naszych
wspólnych przyjaciół z Belgii. Woził nas wtedy po kraju, z przyjemnością
prowadząc samochód, który - jak się okazało - dowiózł go do tragicznej
śmierci. A był przecież tak roztropnym kierowcą. Choć skarżył się
od pewnego czasu na kłopoty z sercem. Ów tragiczny koniec był dziwną
koleją losów, ostatnim zapisanym tragicznie traktatem bogatego życia
wybitnego z krwi i kości dogmatyka i rasowego teologa w czasach,
kiedy nie było to łatwe ze względów politycznych.
Śp. ks. prof. dr Józef Tischner
To wybitny filozof i publicysta, prawdziwa kometa na niebie
polskiej, głównie katolickiej, inteligencji ostatniego dwudziestolecia
Polski.
Zacznijmy relację o nim od tego końcowego rozdziału jego
życia, napisanego krzyżem straszliwej choroby, zakończonej bohatersko
przyjętą śmiercią. Po tamtej, ks. Zuberbiera, zaskakującej śmierci
polały się na pewno łzy żalu i żałoby po wielkim człowieku, kapłanie
i uczonym. Również po tej drugiej śmierci wylała się tych łez cała
rzeka. Choćby tylko w jedno zebrać te łzy, które popłynęły w Łopusznej
i na całym Podhalu. Łzy wylane po mądrym przyjacielu górali, orędowniku
człowieka poszukującego życiowych rozwiązań, entuzjaście prawdy i
gorliwym siewcy.
A ileż wylano z powodu tej właśnie śmierci drukowanego
atramentu, ilu wypowiedziało się w telewizji, w radiu, "mędrców"
pretendujących do mówienia prawdy o tym meteorze na niebie Kościoła
w Polsce, mieniącym się tęczą barw, które układały się w wymiar genialności.
Ileż przy tej okazji zostało powtórzonych banałów, a niekiedy kompromitujących
uproszczeń, a także i nieświadomych półprawd. Zbyt dużo miejsca zajęłaby
egzemplifikacja w szczerej woli opłakiwania zgasłego prawdziwego
Mędrca, ale jednej sprawy przemilczeć się nie da. Idzie o cytat,
podobno wypowiedzi samego ks. prof. Tischnera, zamieszczony w artykule
we Wprost z 9 lipca br., autorstwa Wiesława Kota. Pisze on mianowicie,
że wielki filozof miał się skarżyć: "To jakiś paradoks, że nie spotykam
krytyk". I miał kontynuować ks. Tischner: "jest nieakceptacja, a
nie ma krytyki. (...) Nie ma polemiki z żadnym z moich artykułów" (s. 102-103). Otóż szkoda, że autor artykułu nie podał źródła tej
wypowiedzi, bo wypowiedź ta, zwłaszcza dotycząca krytyki artykułów,
mija się wyraźnie z prawdą. Winien tu jest nie tyle ks. Tischner,
co autor artykułu, który cytując rzekomą wypowiedź o niekrytykowaniu
zwłaszcza publicystyki zmarłego filozofa, powinien był wiedzieć o
dwóch wielkich polemikach i krytyce tejże publicystyki, prowadzonej
z prof. M. Gogaczem i ks. prof. T. Styczniem. Ci dwaj poważni autorzy
nie tylko nie akceptowali poglądów ks. Tischnera, ale podważali ich
założenia. Jest to sygnał, że pisząc o tak wyjątkowej postaci, jaką
był ks. Tischner, trzeba to robić ostrożnie, bo łatwo wyrządzić szkodę
jego wielkości albo wpaść w pułapkę co najmniej dziennikarskiej nieścisłości.
W kontekście powyższej wypowiedzi Wiesława Kota chciałbym moje pośmiertne
wspomnienie, poświęcone ks. Tischnerowi, oprzeć nie tyle na uważnej
i wyczerpującej lekturze bogatej i zróżnicowanej twórczości, co łączącej
nas serdecznej znajomości. Choć i w twórczości, i w poglądach różniliśmy
się zasadniczo, to przecież nie stało to na przeszkodzie okazywanej
sobie serdeczności. Owszem, była też wybiórcza lektura jego książek,
a zwłaszcza publicystyki. Ta ostatnia bowiem, jako mniej hermetyczna,
razem ze sporadycznymi spotkaniami, stanowi, żeby tak powiedzieć,
bazę źródłową obrazu tej nieprzeciętnej sylwetki uczonego, kapłana
Kościoła polskiego, na przełomie XX i XXI wieku.
Ale jest jeszcze jeden element inspirujący tę pośmiertną
wypowiedź o ks. Tischnerze. Stanowi go długa, bo paroletnia, straszliwa
i bezlitosna choroba, a zwłaszcza przyjęta po bohatersku chrześcijańska
śmierć. Ciśnie się przy tej okazji pod pióro w tym momencie jakże
trafne powiedzenie: finis coronat opus (koniec wieńczy dzieło).
Bo jakżeż było wielkie to opus vitae ks. prof. Tischnera
widziane w moim wypadku z perspektywy sporadycznych, przyjacielskich
spotkań i tej selektywnej znajomości twórczości ściśle naukowej,
ale zwłaszcza publicystycznej.
Początki mojej bliższej znajomości z ks. Tischnerem sięgają
lat 60. i naszego spotkania w belgijskim jeszcze wtedy Louvain. Miało
to miejsce w ramach równocześnie odbywanego tam stypendium naukowego.
I wtedy to, pewnego razu, pijąc lichą kawę w podrzędnej restauracji
odbyliśmy długą i piękną rozmowę, w której poza filozofią, oczywiście
i polityką, pojawił się również problem Kościoła, który przywiódł
mnie osobiście do Louvain, stanowiącego wówczas jedno z wielkich
centrów refleksji eklezjologicznej. I właśnie podczas tej rozmowy
ks. Tischner, ku mojemu zaskoczeniu, w pewnej chwili stwierdził: "
Wiesz - ja jakoś nie rozumiem sprawy Kościoła". Po tej, jakżeż dla
mnie wymownej wypowiedzi ks. Tischnera, nastąpiła wspólna trzygodzinna
podróż do Paryża, podczas której udało mi się wniknąć w inne jeszcze
elementy tej bogatej osobowości, nie mówiąc o klimacie humoru, jakim
wypełnił tę podróż mój towarzysz. Upłynęło sporo czasu i w Tygodniku
Powszechnym ks. Tischner opublikował artykuł, w którym tłumaczył
swoje bliskie kontakty z wybitnymi ludźmi, nie przyznającymi się
wyraźnie do katolicyzmu, a znajdującymi się raczej jakby na obrzeżu
Kościoła. Istotny sens tego tłumaczenia wymienionych kontaktów (dla
niektórych podejrzanych) sprowadzał się do pragnienia pomocy tym
ludziom, żeby oni byli w stanie w jakimś momencie przekroczyć próg
Kościoła i znaleźć się w jego zbawiającym obrębie. Tischner więc,
już nie tylko filozof, ale kapłan poszukujący pogłębienia prawdy
o Kościele i zatroskany o zbawienie w tym Kościele pogubionych owieczek,
często spod znaku tzw. katolików - ale. Taki był ks. Tischner: poszukujący
na jednym etapie pełnej prawdy o Kościele, a na drugim etapie - apostoł
akceptacji tegoż Kościoła, jako klucza do rozwiązania sprawy ludzkiego
losu dla tych, którzy takiego klucza poszukują.
Kolejne nasze przyjacielskie spotkanie miało miejsce
w zgoła odmiennych okolicznościach, bo w Castel Gandolfo w dzień
mojego tam przybycia, a odjazdu ks. Tischnera stamtąd, po spotkaniu
Ojca Świętego z grupą przyprowadzoną tam właśnie przez ks. Józefa.
Czekając na przyjście Ojca Świętego, żartobliwie do mnie powiedział: "
Przyjechałeś tu po to, aby naprostować to, co ja pokrzywiłem". Były
to słowa ciepłe, nienapastliwe, przyjazne, ale świadczące o tym ustawicznym
poszukiwaniu prawdy chrześcijańskiej. Wspomnienie to kojarzy mi się
z publikacją w parę lat później na pierwszej stronie Tygodnika Powszechnego
zatytułowaną chyba: Pan Bóg po Oświęcimiu i Kołymie. Artykuł ten
był dla mnie fascynujący i to z dwóch względów. Po pierwsze dlatego,
że wybitny filozof, uzbrojony w opanowany do perfekcji skalpel lo
gicznego myślenia, kieruje swoją uwagę na problematykę dużo mniej
mu znaną, choć przez ludzi głęboko przeżywaną, a będącą ostatecznie
problematyką teologiczną. Ponadto artykuł ten świadczył o stałej
i wyraźnej ewolucji ks. Tischnera w podejmowanej problematyce, od
jej aspektów społeczno-publicystyczno-kulturalnych, po aspekty krańcowo
poważne i głębokie. A to wszystko z niebywałą giętkością języka,
będącą częścią składową jego wyjątkowej osobowości.
Wyraźną cezurę w tej myślowej ewolucji błyszczącego jak
meteor narodowego mędrca stanowi nadejście, mającej położyć kres
tego przebogatego życia, nieuleczalnej choroby. Na okres chyba tuż
przed jej pojawieniem się przypada powstanie jedynej w swoim rodzaju
broszury pt. historia filozofii po góralsku. Zdradza ona pełną maestrię,
genialną swobodę poruszania się w problematyce filozoficznej, ale
nade wszystko dokumentuje swoje głębokie związki z góralszczyzną.
W tym również okresie umieścić trzeba chyba rozprawkę o tajemnicy
Miłosierdzia Bożego i s. Faustynie Kowalskiej. W czasie kiedy walczył
z rozpoznaną chorobą, pisał już tylko do Tygodnika Powszechnego okruchy
wypowiedzi o nadziei i rachunku sumienia. Ich treściowa zawartość
zdradzała coraz to radykalniejszy zwrot ku chrześcijańskiemu sensowi
cierpienia i śmierci. Od parunastu miesięcy zaczęła zapadać coraz
bardziej złowieszcza cisza wokół ks. prof. Tischnera. Prawdę o tym
ostatnim, paromiesięcznym cierpieniu, zna już tylko towarzysząca
mu wiernie w niesieniu krzyża rodzina, a także kard. Macharski i
bp Nycz. Przeciekły jednak przez te ścisłe bariery, ze względu na
pobyty w szpitalu, wiadomości o odprawianiu Mszy św., kilkakrotnym
przyjmowaniu sakramentu chorych, o podejściu "z wiarą" do zgotowanego
mu przez życie tragicznego końca. Z galerii zdjęć z tamtego okresu,
jakie przewinęły się przez różne czasopisma, jedno wydaje się wyjątkowo
trafnie oddawać stan ducha Mędrca z Łopusznej, ze szpitala przy ul.
Skawińskiej i własnego domu przy ul. Kanoniczej. Jest to zdjęcie,
którym rozpoczyna swój artykuł wspomniany już Wiesław Kot. Zapatrzone
w nieskończoną dal oczy, rozpaczliwie bolesny układ ust i misternie
wymodelowana siatka zmarszczek wyrażają dobitnie to, co nurtowało
go przed przejściem na drugą stronę życiowej grani.
I właśnie to paroletnie "gotowanie się", po swojemu,
to znaczy po kapłańsku, przeżywaną swoją drogą krzyżową, stanowi
w moim rozumieniu puentę tego nieprzeciętnego, choć tak zaskakująco
przeciętego życia ks. prof. Józefa Tischnera. Był on kontrowersyjnym
myślicielem, ale dobrym i życzliwym dla ludzi człowiekiem, duchowym "
Gazdą" Podhala, meteorem myśli i życia polskiego, jaki przetoczył
się na horyzoncie kraju i Kościoła w doniosłym dla narodu momencie.
Wymienione współczynniki tej niezwykłej postaci Kościóła
polskiego, zaakceptowanej przez poważną część polskiej inteligencji,
na pewno nie dają wyczerpującego obrazu jego duchowej i intelektualnej
sylwetki oraz roli, jaką odegrał w religijnym myśleniu Polaków ostatnich
dziesiątków lat.
Z odejściem, prawie równoczesnym, ks. Tischnera oraz
ks. Zuberbiera zrobiło się jakoś pusto w polskim Kościele. Słyszy
się, co prawda, jeszcze sporadyczne echa przeżywania tej bolesnej
straty, jaką w tym samym czasie został dotknięty i Kościół, i naród.
Życzyć by sobie należało, by te echa - zebrane w jedną całość, oparte
na gruntownej analizie tego, co pozostawili ci dwaj wielcy ludzie,
stworzyły pełny i prawdziwy obraz ich jakżeż bogatych i zasłużonych
dla Kościoła polskiego i samej Polski osobowości.
Pomóż w rozwoju naszego portalu