Wyjątkowo chłodny dzień jak na środek lata sprawił, że ludzie
na przystanku poubierani byli w kurtki i płaszcze, które zazwyczaj
nosi się wiosną lub jesienią. Jakby nie było tego dość, mżył drobny,
niewidzialny prawie deszcz. Ludzie oczekujący na autobus schowali
się pod wiatę i spoglądali na kilku chłopców idących chodnikiem z
drugiej strony parkingu. Chłopcy byli w wieku między czwartą a szóstą
klasą podstawówki. Mieli na sobie szerokie dżinsy zwisające niedbale
do kolan, podkoszulki z napisami w języku angielskim i bejsbolówki
obrócone daszkiem do tyłu. Widać było, że ich ubrania dawno nie widziały
pralki ani proszku. Byli ubrani wyjątkowo lekko jak na tak chłodną
pogodę, ich cienkie podkoszulki w żaden sposób nie mogły ochronić
przed wieczornym chłodem ani tym bardziej przed kłującą mżawką. Najmniejszy
z nich ciągnął stary dziecięcy wózek, który podskakiwał na nierównościach
chodnika i dzwonił niedokręconymi śrubami. Z kolei najwyższy chłopiec,
idący na czele grupki, trzymał w ręku długą czarną latarkę. Dziwna
karawana minęła sklep z telefonami komórkowymi oraz drugi - ze sztuczną
biżuterią, by po chwili zbliżyć się do sklepu ze sprzętem gospodarstwa
domowego oraz meblami ogrodowymi. Chłopiec z wózkiem zatrzymał się
na chwilę w pobliżu wielkiego kolorowego parasola, który dał schronienie
kilku klientom zainteresowanym kupnem plastikowego leżaka na kółkach
ze składanym podręcznym stolikiem na napoje. W tym samym czasie inny
klient ładował do swojego poloneza kombi zakupiony przed chwilą sprzęt:
chłodziarko-zamrażarkę, zmywarkę do naczyń i kuchenkę mikrofalową.
Chłopak nie postał jednak długo, gdyż obserwację przerwał
mu głos kolegi z latarką. Po chwili znowu słychać było brzęk ciągniętego
dziecięcego wózka i karawana, minąwszy zakręt, zniknęła w drzwiach
starego, zrujnowanego domu. Jego spalony częściowo dach wskazywał,
iż strawił go pożar. Musiało to być dość dawno, skoro w rynnach zdążyła
wyrosnąć trawa, a w pobliżu komina kępa krzaków. Chłopcy prawdopodobnie
buszowali we wnętrzu domu, gdyż od czasu do czasu w wypalonych oczodołach
okien błyskało światło latarki. Minął kwadrans, może dwadzieścia
minut i dzieci opuściły spaloną kamienicę. Na ulicy odliczyli się
wszyscy z wyjątkiem najmniejszego. Wyjęli papierosy, zapalili i po
krótkim oczekiwaniu chłopak z latarką wrócił do środka. Po chwili
z bramy wyszedł najmniejszy chłopiec, poganiany przez swego większego
kolegę. Chłopiec z dużym wysiłkiem wyciągnął z bramy stary dziecięcy
wózek, załadowany zardzewiałym żelastwem do wysokości jego głowy.
Na wózku "jechała" pogięta rynna, kilka zwojów kabla
elektrycznego, kawałek kraty z okna, duży czajnik, puszki po konserwach,
bateria umywalkowa, trochę drutów zbrojeniowych, kątowników i rurek
różnych rozmiarów. Wszystko tworzyło niespotykaną plątaninę, która
nie wiadomo jakim cudem trzymała się pojazdu i nie spadła z brzękiem
na chodnik. Chłopiec pchał wózek przed sobą, gdyż tym razem ulica
prowadziła lekko pod górę. Karawana pokonała przejście dla pieszych
i skierowała się w stronę wąskiej uliczki po drugiej stronie Rynku
Wieluńskiego, gdzie na szczytowej ścianie narożnej kamienicy widniała
wielka reklama zajmująca prawie całą jej powierzchnię, aż po sam
komin. Błękitne niebo pokryte było śnieżnobiałymi chmurami, między
którymi świeciło złote słońce. Nad wszystkim górował napis: "ŚWIAT
DZIECKA".
Niżej mniejszymi literami napisano:
"Hurtownia odzieży dziecięcej". Chłopcy minęli "ŚWIAT DZIECKA"
i zniknęli wraz ze swoim dziecięcym TIR-em w bramie, tuż za barem
o miłej dla ucha nazwie "ZACHĘTA".
Pomóż w rozwoju naszego portalu