Wiesława Lewandowska: - Czy media publiczne są nam dziś w ogóle potrzebne?
Krystyna Mokrosińska: - Są potrzebne, to oczywiste. Może nawet bardziej niż kiedykolwiek. Trudno sobie wyobrazić budowanie społeczeństwa obywatelskiego bez mediów publicznych! Ich misja, polegająca na uczciwej, wszechstronnej, rzetelnej informacji, edukacji społecznej, jest po prostu nieoceniona. Natomiast - niestety, trzeba to jasno powiedzieć - nasze media publiczne nie spełniają tej roli dostatecznie dobrze.
- Dlaczego?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
- Myślę, że to przez lata zaniedbań. I nie chodzi tu o winę którejkolwiek z ostatnich ekip rządowych. Ustawa medialna od początku była kulawa, od początku była niezgodna z konstytucją, lecz nikt nie zwracał na to uwagi. Każdej ekipie rządowej to się podobało...
- Chodziło o zwykłe lekceważenie czy o interes polityczny, który łatwiej osiągnąć, gdy ustawa jest kulawa?
- Nie odpowiem na to pytanie. Natomiast stanowczo twierdzę, że media publicznie nie powinny mieć nigdy nic wspólnego z polityką. Od wielu lat wraz z gronem ludzi związanych z naszym Stowarzyszeniem składamy propozycje rozwiązań, które gwarantowałyby apolityczność mediów publicznych.
- Ale nie są to przecież propozycje politycznie obojętne...
- Nasze propozycje bywają podchwytywane jako wsparcie działań politycznych. To błąd! Jeżeli mówimy, że media publiczne mają być finansowane z opłat społecznych (niekoniecznie z abonamentu), ponieważ to daje kontrolę społeczną nad nimi, to nie po to, żeby się sprzeciwić Platformie Obywatelskiej. Ale też jeżeli mówimy, że dzieje się źle, ponieważ media publiczne nie spełniają należycie swej roli, to nie jest to przeciwko polityce Prawa i Sprawiedliwości. Nie wolno w ten sposób dyskutować!
- Jak należy dyskutować o mediach publicznych?
- Media publiczne wymagają tego, żeby przy jednym dużym okrągłym stole usiedli ludzie, którzy się na nich znają, aby postawili diagnozę, zlokalizowali błędy, które dają politykom okazję do manipulacji. Bo tego rodzaju błędy trzeba przede wszystkim wyeliminować.
- Czy nie mogą tego zrobić sami politycy w Sejmie?
- Powinni, jednak z jakichś, dla mnie wciąż niepojętych, powodów im się to nie udaje. Byłam ekspertem podkomisji sejmowej ds. ustawy medialnej, odpowiadałam na pytania, składałam liczne propozycje na piśmie… Podczas mniej oficjalnych rozmów z posłami zbierałam przychylne recenzje, pełne poparcie dla moich pomysłów. Niestety, nie przekładało się to na zachowania posłów na sali sejmowej, gdzie po prostu trwała walka polityczna.
- Bo nie chodzi o dobro mediów publicznych, o budowanie społeczeństwa obywatelskiego, lecz o bliżej nieokreślone interesy partyjne!
- Tak. Stąd bierze się nasz bunt przeciwko rozgrywaniu wszelkich debat na temat mediów publicznych w sposób polityczny, przeciwko traktowaniu ich jako elementu partyjnych rozgrywek. Dlatego w kwietniu br. w łódzkiej Wyższej Szkole Filmowej spotkało się grono ludzi reprezentujących najróżniejsze światopoglądy, aby powołać Komitet Rozwoju Mediów Publicznych.
- Jego celem jest obrona mediów publicznych - zwłaszcza telewizji - przed zakusami polityków?
- Naszym celem nie jest obrona obecnej postaci mediów publicznych, lecz ich rozwój. Uważamy, że media publiczne w Polsce obciążone są takimi błędami, których w prosty sposób nie da się wyeliminować…
- Jakie to błędy?
- Przede wszystkim błąd podstawowy, zaprzeczający samej idei mediów publicznych - to ocena programów pod kątem ich oglądalności.
- To znaczy, że komercyjny bożek oglądalności rządzi dziś także polską telewizją publiczną?
- Tak! I co najgorsze, zarządzający telewizją nie widzą w tym nic gorszącego. Do Komisji Etyki TVP, której jestem członkiem, wpłynęła niedawno skarga na zachowanie piosenkarki Dody podczas programu „Gwiazdy tańczą na lodzie”. Był to skandal kompromitujący telewizję. Wydaliśmy orzeczenie, które stało się natychmiast przedmiotem dyskusji Rady Programowej TVP. Wiceprezesowi Telewizji zadano pytanie, kto został za ten incydent ukarany…
- Nikt?
- Oczywiście! A w dodatku dyrektor ds. artystycznych Dwójki wyraził zdumienie, a nawet oburzenie: - No jak to, przecież my Dodę podkupiliśmy TVN, to nasz sukces! Po tym wszystkim jeszcze mówi się, że ten „taniec na lodzie” jest programem misyjnym. Ręce opadają!
- Polska telewizja publiczna w istocie bardzo niewiele różni się od komercyjnych. Spędziła Pani wiele lat w tej instytucji, w dodatku - jak wiem - z poczuciem misji…
- Przez całe życie zawodowe związana jestem z telewizją. Po powrocie z politycznego zesłania, w 1989 r., pracowałam w Studiu Solidarność, potem krótko szefowałam II Programowi Telewizji. A potem, przez 10 lat, byłam kierownikiem działu form dokumentalnych - z wielkim zapałem odbudowywaliśmy wiedzę historyczną Polaków, która wtedy była dość nikła… Zresztą nie wiem, czy dziś jest lepsza.
- Jeśli nie jest, to może także dlatego, że „medialni misjonarze” szybko zostali zepchnięci na margines?
- Może… Wtedy miałam świadomość, że robimy coś fantastycznego. Gdy przyszedł rok 2000, moja pani dyrektor powiedziała: „Mur berliński zburzyłaś, Katyń wykopałaś i k… starczy!”. To jest dokładny cytat. Zlikwidowano wszystkie moje programy historyczne, całą produkcję filmów dokumentalnych historycznych. I ten właśnie trend trwa do dziś.
- Może tu chodzi nie tyle o polityczną, co o pokoleniową wymianę kadr dziennikarskich?
- Rzeczywiście, największą przeszkodą w realizowaniu misji np. przez telewizję są dziś ludzie, którzy dla wygody odrzucają wszelkie zawodowe standardy, zajęcie stołka jest dla nich legitymacją profesjonalizmu zawodowego.
- Odrzucają standardy jako przeszkodę w karierze i raczej wyśmiewają słowo „misja”, a redakcje nie chcą słyszeć o kodeksach etycznych...
- Nie jest tak, że nie mają w ogóle świadomości istnienia standardów, ale wchodząc do zawodu, od razu uczestniczą w wyścigu szczurów. Mówią sobie: co z tego, że zachowamy standardy, jeżeli szefowie tego nie lubią. Cóż więc z tego, że komisje etyki (jeśli w ogóle jeszcze gdzieś istnieją) wydają wyroki, jeśli szefowie nie stosują kar.
- A nawet - zwłaszcza media komercyjne - nagradzają taką widowiskową przebojowość...
- To prawda. Młodzi ludzie muszą przecież zakładać i utrzymywać rodziny, chcą dużo zarabiać. Bywa więc tak, że tym ludziom łamie się charaktery, dobrze płacąc za nieetyczne zachowania zawodowe.
- Czy młodzi dziennikarze zapisują się chętnie do SDP, które mogłoby im przecież służyć różnorakim wsparciem?
- Ostatnio zapisało się 250 osób, głównie z mediów spoza Warszawy.
- Warszawskie gwiazdy nie potrzebują pomocy?
- Na to wygląda. Dziennikarze z prowincji bywają często bezradni w różnych sytuacjach zawodowych, są bardziej osamotnieni, dlatego bardziej cenią sobie naszą pomoc. Prawdą jest też to, że „warszawskie gwiazdy” są na tyle pewne swej profesjonalnej potęgi, że nie jesteśmy im potrzebni, a jednocześnie bardzo nas nie lubią i często dają wyraz swemu lekceważeniu. Myślę, że szczególnie doskwiera im sprawa tych standardów zawodowych, o które SDP stara się stale walczyć.
- Niczym niedzisiejszy Don Kichot!
- Rzeczywiście, czasem wygląda to na walkę z wiatrakami. Przeżyliśmy nie tak dawno ogromny napad na SDP w związku z „taśmami Renaty Beger”. Wówczas kilku członków SDP wydało oświadczenie krytykujące metody pracy dziennikarzy TVN, a głównie niedopuszczalne wykorzystanie jednej ze stron sporu politycznego do zdobycia materiałów dziennikarskich. Było to bezpośrednie wkroczenie dziennikarza w rozgrywkę polityczną. Przeciw temu nie mogliśmy nie zaprotestować. Rozgorzała dyskusja na temat wolności dziennikarskiej. Oburzano się, że SDP nie rozumie wolności dziennikarskiej. Tyle że gdy potem pan Gudzowaty opublikował swe tajne nagranie kompromitujące polityka z innej opcji politycznej, to ci sami dziennikarze byli co najmniej zniesmaczeni owym nagraniem…
- Bo „dziennikarskie autorytety” mają monopol na wydawanie jedynie słusznych opinii...
Reklama
- Powiedziałabym tak: jest w tej chwili kilkunastoosobowa grupa dziennikarzy, która zajmuje się prawie wyłącznie kreowaniem, promowaniem własnego wizerunku, i jednocześnie prezentuje „jedynie słuszne poglądy”.
- Za bardzo duże pieniądze...
- Tak, tyle że to nie ma nic wspólnego z dziennikarstwem, już więcej - z polityką i biznesem.
- No i gdzież tu mówić o misyjności zawodu dziennikarskiego?
- Myślę, że obecnie ta misyjność przeżywa głęboki kryzys. Może zatem lepiej przywrócić określenie „służba społeczna”...
- Na czym powinna polegać służba społeczna mediów?
- Służba społeczna mediów - zwłaszcza publicznych - najogólniej biorąc, powinna polegać na dostarczaniu czytelnikom, widzom, słuchaczom pożytecznej wiedzy. Doszedłszy do wniosku, że określenie misji, zawarte w ustawie o radiofonii i telewizji, jest bardzo kiepskie, napisałam 13 punktów określających tę misję-służbę, i mam nadzieję, że zajmie się nimi powołany niedawno Komitet Rozwoju Mediów Publicznych.
- Jaki jest ten 13-punktowy kanon misyjności?
- Zaliczam do niego np. to, że programy są realizowane zgodnie z Kartą Etyczną Mediów (prawda, obiektywizm, pierwszeństwo dobra odbiorcy), że pobudzają społeczną inicjatywę, kształtują wrażliwość, szacunek dla historii, zwalczają bierność i akceptację zła, że rozrywka nie jest traktowana komercyjnie, lecz promuje wzorce dobrego smaku, że powstają filmy i programy popularnonaukowe itd. To tylko mały wycinek opisu misji…
- Niedawno Rada Europy wręcz zażądała od członków Unii, aby określili specyfikę misji swoich mediów publicznych.
- A to dlatego, że każdy z krajów jest na innym etapie rozwoju swoich mediów publicznych. My jesteśmy pod tym względem bardzo specyficznym krajem. W Polsce zaufanie obywateli do dziennikarzy utrzymuje się na poziomie 50 proc.! Bez porównania gorsza jest sytuacja dziennikarzy w Niemczech, gdzie dziennikarz nie może sobie pozwolić na zbyt wiele, natomiast w Wielkiej Brytanii ma niższe zaufanie społeczne niż sprzedawca używanych samochodów. A zatem mamy w Polsce coś fantastycznego, nie niszczmy tego!
- Łatwo powiedzieć!
- A jednak mam trochę nadziei. Tych ponad 250 dziennikarzy z mediów lokalnych to ludzie, dla których standardy zawodowe są bardziej cenne niż to tandetne warszawskie gwiazdorstwo.
- Aby dobrze pełnić misję, nie wystarczą dobre chęci i wysokie standardy zawodowe, potrzebne są jakieś pieniądze. Czy to nie jest główny kłopot mediów publicznych?
- Tak, ale jest to kłopot do przezwyciężenia, wystarczy odpowiednia wola polityczna. Wiadomo, że opieszałość w płaceniu abonamentu wzrastała z roku na rok. Ludzie nie płacą abonamentu głównie z powodu zawodu, jaki sprawia im telewizja publiczna, w której liczba reklam i podporządkowanie programu chęci zarabiania stało się publicznym biznesem, a nie publiczną służbą.
- Wydaje się, że nie da się tu znaleźć dobrego rozwiązania...
- Już jest! Gdy przed 4 laty uczestniczyłam w wielu spotkaniach konwersatorium dr. Janusza Kochanowskiego „Ius et Lex”, na początek kadencji poprzedniego Sejmu przygotowaliśmy książkę „O naprawie Rzeczypospolitej”. Były to przedyskutowane w gronie wybitnych prawników, ekonomistów oraz naukowców wielu innych dziedzin propozycje rozwiązań prawnych dla przyszłych parlamentarzystów. Wszyscy posłowie dostali tę książkę! Jest w niej również rozdział „Prawo mediów”, w którym pisaliśmy, w jaki sposób np. można pobierać opłaty na media publiczne tak, aby były pobieralne.
Istnieją również sprawdzone wzory zagraniczne, np. opłaty u naszych zachodnich sąsiadów czy ciągle przywoływany wzorzec BBC. Dyskutowanie teraz na ten temat, a zwłaszcza forma tej dyskusji - abonament albo śmierć - to śmieszne.
- A może po prostu sprywatyzować wszystkie media? Media prywatne też mogą realizować misję, jak twierdzą niektórzy politycy - mają więcej pieniędzy...
- Sprywatyzować, czyli uwłaszczyć kogoś - kogo?! Jest pomysł przekazania oddziałów regionalnych telewizji na własność samorządom... Nikt się jednak nie zastanawiał nad kosztami ich utrzymania, nad niebezpieczeństwem utraty niezależności, nad tym, że staną się ratuszowymi biuletynami na usługach miejscowych władz, miejscowego biznesu, lokalnych polityków. Pomysły sprzedaży też nie są nowe - sprzedać II Program TVP chciał w latach 1991-92 Lew Rywin!
- Brak wyjścia? Nie jest Pani zmęczona tą swoją misją?
- W wielu sytuacjach w życiu liczę na Opatrzność Bożą. Kiedy już dochodzę do ściany, to nagle dzieje się coś dobrego. I wierzę, że jeszcze coś takiego nastąpi.