Pracowałem jako wikariusz w małym miasteczku, gdzie ludzie
życzliwie do siebie się uśmiechali i pomagali sobie w różnych sprawach.
Miasteczko to przeżyło piekło ostatniej wojny, Niemcy wywieźli prawie
wszystkich Polaków na przymusowe roboty do Austrii, a potem do Włoch.
Pozostali tylko Ukraińcy i garstka Polaków, których ocalił miejscowy
prawosławny proboszcz wystawiając fałszywe metryki. Nie były to czasy
współcześnie rozumianego ekumenizmu, ale pamięć o tym kapłanie i
wydarzeniu pozostała. Po zakończeniu wojny ten sam kapłan z trudem
mógł się utrzymać i wtedy pomagali mu katolicy z Księdzem Prałatem
na czele. Mijały lata, zmieniali się prawosławni proboszczowie, wzajemne
relacje między parafią katolicką, a niewielką wspólnotą prawosławną
układały się poprawnie. Kiedyś jeden z moich kolegów seminarzystów
z Lublina został wysłany do tego miasteczka, aby zebrać ofiary na
seminarium duchowne. Autobusem przyjechał na dworzec znajdujący się
w pobliżu cerkwi, gdzie wysiadł. Nie znał okolicy, nie wiedział też
o istnieniu parafii prawosławnej, dlatego skierował swoje kroki do
widocznej plebanii znajdującej się obok świątyni. Przedstawił się
i poinformował o celu swego przybycia proboszcza prawosławnego, który
uśmiechając się i posadził gościa przy stole. Wielkie było zdumienie
młodego seminarzysty kiedy dowiedział się, że proboszcz ma żonę i
dzieci i dopiero po kolacji wyjaśniono mu, że to parafia prawosławna,
a kościół katolicki jest obok.
W styczniu zwykle chrześcijanie różnych wyznań gromadzą
się na wspólnej modlitwie o jedność. Postanowiliśmy włączyć się w
ten nurt modlitewny Kościoła i urządzić takie nabożeństwo w cerkwi
i naszym kościele. Proboszczem prawosławnym był wówczas młody ksiądz
Wiktor, bardzo życzliwie nastawiony do katolików i chętny do współpracy.
Ustaliliśmy, że najpierw takie nabożeństwo odprawi się w cerkwi w
ramach niedzielnej liturgii, przed południem, a następnie podczas
Mszy św. wieczorowej będzie w naszym kościele. Niewielka cerkiew
została wypełniona po brzegi, ks. Wiktor wyjrzał zza ikonostasu i
zrobił się blady. Zapytałem co się stało, czy jest chory? Odpowiedział,
że jeszcze nigdy w swojej cerkwi nie widział tylu ludzi i z tego
powodu ma ogromną tremę. Rozpoczęła się Msza św. prawosławna, ale
pewne elementy liturgii wraz ze śpiewami wykonane zostały według
liturgii katolickiej. Spotkanie takie wierni obu Kościołów przyjęli
bardzo życzliwie. Nie spodziewaliśmy się wielkich rzesz ludzi na
naszej Mszy św., podczas której ks. Wiktor miał wygłosić kazanie,
a tymczasem cały kościół był wypełniony jak na Pasterkę, ludzie stali
jeszcze na zewnątrz. Przybyło wiele osób z innych parafii, których
nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Pomyślałem sobie, teraz ks. Wiktor
będzie miał jeszcze większą tremę i rzeczywiście tak było, ale mówił
bardzo spokojnie, serdecznie, a jednocześnie prosto, za co na koniec
otrzymał gromkie brawa. Częste spotkania i współpraca z ks. Wiktorem
zaowocowały przyjaźnią. Trochę trudniej było w terenie, gdzie na
wioskach mieszkali prawosławni. Podczas wizyty duszpasterskiej domy
ich opuszczało się, w zasadzie nigdy katolickiego księdza nic przyjmowali,
bo mieli swego, a nieraz też brakowało życzliwości. Sytuacja zmieniła
się trochę, gdy np. w rodzinie prawosławnej synowa była katoliczką
w tzw. "małżeństwach mieszanych". Strona katolicka zapraszała swojego
kapłana, wtedy modliłem się wg obrzędu katolickiego, a potem zapraszałem
wszystkich prawosławnych domowników do modlitwy wg obrządku cerkiewnego,
który już znałem. Reakcja była natychmiastową niemal cudowna, ludzie
dotychczas tak nieufni i czasem niechętni całowali w ręce wpychając
do kieszeni ofiarę i dziękując, że katolicki ksiądz modli się po
rusku. Oczywiście ofiar nie przyjmowałem prosząc, aby je dali swemu
proboszczowi. Ks. Wiktor czasem żartował, że już nie ma po co chodzić
po kolędzie, bo ja za niego wszystko zrobiłem, wtedy odpowiadałem,
że nie zbierałem ofiar i on sam musi to uczynić. O dobrym klimacie
miedzy katolikami i prawosławnymi świadczy dość duży udział katolików
w prawosławnych odpustach, wizytacjach biskupich i innych nabożeństwach,
a prawosławni odwzajemniali się tym samym. Parafia prawosławna udostępniła
cerkiew w sąsiedniej wiosce dla potrzeb katolików. W niedzielę odprawiano
najpierw nabożeństwo prawosławne, a potem katolickie. My kapłani
zapraszaliśmy ks. Wiktora i innych duchownych także na nasze osobiste
uroczystości, albo tylko po to żeby sobie pogadać. Czasem zdarzały
się sytuacje humorystyczne, jak choćby ta, gdy odwiedził mnie
ks.
Wiktor i diakon Konstanty. Obecna na tym spotkaniu miejscowa rodaczka,
siostra zakonna, przygotowała na tę okoliczność jakieś kanapki. Siedzieliśmy,
rozmawialiśmy, a czas płynął szybko i porządnie ściemniło się. Wieczór
był wyjątkowo pogodny i piękny, dlatego postanowiliśmy trochę pospacerować.
Wyruszyliśmy w kierunku cmentarza, następnie postanowiliśmy gości
odprowadzić do ich domu. Przed furtką pożegnaliśmy się. Ks. Wiktor
przekraczając próg swojej furtki runął jak długi a za nim diakon.
Zapomniał, że wcześniej padał deszcz i sam wykopał rowek odprowadzający
nadmiar wody, do którego teraz obydwaj wpadli. Zacząłem się śmiać
i żartobliwie mówię: "kto pod kim dołki kopie, to sam w nie wpada."
Potem dodałem "Widzisz Wiktor, prawosławie leży a katolicyzm trzyma
się dobrze". Diakon Konstanty parsknął gromkim śmiechem a ks. Wiktor
przez chwilę nie odzywał się, potem cichym głosem powiedział: "może
ty masz rację?". Trzeba dodać, że działo się to w końcu lat siedemdziesiątych,
kiedy wszystkim wyznaniom w Polsce "
Pomóż w rozwoju naszego portalu