Czas mojego dzieciństwa i młodości to Zielona Góra - parafia
Najświętszego Zbawiciela i ówczesny ks. kanonik Wincenty Kowalski,
proboszcz kochany przez wszystkich.
Rok 1963 był szczególnym wydarzeniem dla Administracji
Apostolskiej w Gorzowie Wlkp., a także dla parafii Najświętszego
Zbawiciela w Zielonej Górze. To tu doświadczyliśmy szczególnej łaski,
Matka Boża Jasnogórska kończyła u nas wędrówkę po diecezji. Na ten
czas zjechał Episkopat Polski na czele z kard. Stefanem Wyszyńskim.
Jako ministrant byłem zaangażowany w obsługę dostojnych gości w zakrystii,
a także na plebanii. Trudno jest zapomnieć tę wielką postać Prymasa
pełnego majestatu, a równocześnie podającego rękę, nam małym chłopcom
drżącym z wrażenia i przejęcia. Na tle tłumu, który wypełnił kościół,
plac i ulice, to spotkanie było niesamowite. To trochę tak jak w
Ewangelii z tą chorą kobietą, która przeciskając się przez tłum zdołała
dotknąć szat Chrystusa i została uzdrowiona. Myślę, że to spotkanie
nadało później dalszy bieg mojemu życiu - powołaniu.
Minęły lata i już jako młody ksiądz w latach 1973-1981
wiele razy wędrowałem z młodzieżą z Warszawy na Jasną Górę. Chodziłem
wtedy z ks. Witoldem Andrzejewskim w 17-tkach akademickich, z o.
Hubertem Czumą - jezuitą, z o. Ludwikiem Wiśniewskim - dominikaninem.
Pielgrzymka warszawska, a w tym grupy 17 akademickie gromadziły młodych
z różnych stron Polski. Kościół św. Anny na Krakowskim Przedmieściu,
z ówczesnym duszpasterzem akademickim - ks. Tadeuszem Uszyńskim,
cieszył się szczególną atmosferą. Od 1 sierpnia mogliśmy już być
zakwaterowani z młodzieżą w którejś z parafii warszawskich, np. w
salkach przy
Tamce blisko Syrenki Warszawskiej. Czas ten był cudownym
odkrywaniem miejsc historii, ludzi, wspólnych wypraw, np. Laski koło
Warszawy, Palmiry - cmentarz. 3 sierpnia to jednak dzień wyjątkowy.
Urodziny Księdza Prymasa! Miałem to szczęście wędrować do Pałacu
Prymasowskiego na ul. Miodowej z młodzieżą akademicką pod przewodnictwem
ks. Tadeusza Uszyńskiego. To było ogromne wzruszenie, kiedy wchodziliśmy
w bramę przekraczając dziedziniec, a potem drzwi rezydencji. Zgromadzeni
w dużej sali audiencyjnej czekaliśmy na Księdza Prymasa. Jego wejściu
towarzyszyły burzliwe oklaski, śpiewy, życzenia, kwiaty. Prymas przemawiał
jak prorok, bardzo poważnie, z namaszczeniem, budując wiarę wlewał
w serca nadzieję, zobowiązywał nawet do miłości nieprzyjaciół. Miał
prawo tak mówić, bo był świadkiem. Byliśmy poruszeni. Stopniowo nastrój
się zmieniał, z powagi przechodził w żart. Pamiętam jak opowiadał: "
Ja już jestem stary zabytek, a zabytki w Polsce są pod ochroną, to
już mi wolno wszystko powiedzieć. Jestem pod ochroną, nic mi już
nie zrobią".
6 sierpnia po porannej Mszy św. w kościele akademickim
pw. św. Anny wyruszyliśmy, aby przez 9 dni wędrować do Maryi Pani
Jasnogórskiej, "czy to deszcz czy słoneczna spiekota". Spaliśmy najczęściej
w namiotach - stodoła to był "hotel" pięciogwiazdkowy. Inwigilowani
byliśmy przez służby SB (nie mylić Służbą Bożą), napadani przez nasyłanych "
zbirów", którzy podcinali linki do namiotów, niszczyli sprzęt, nagrywali
konferencje, dyskusje, rozmowy, wszczynali burdy przed pielgrzymką,
upijając się tzw. "jabolem", okradali pola rolników. Wszystko to
miało iść na karb pielgrzymki, aby ją zniesławić, aby władze miały
argument za wstrzymaniem pozwolenia na dalsze pielgrzymowanie. Te
trudności jeszcze bardziej nas mobilizowały - jak "złoto oczyszcza
się w ogniu" i tak 14 sierpnia weszliśmy na Aleje Najświętszej Maryi
Panny w Częstochowie.
Wkrótce otrzymałem odpowiedź na moje pytanie, dlaczego
tak często grupy przed nami zatrzymują się? Prymas w otoczeniu biskupów
i księży witał poszczególne grupy pielgrzymów, dziękował nam za modlitwy,
za trud pielgrzymowania, to nas porywało, wlewało w nasze zmęczone
ciała taką siłę, entuzjazm, że byliśmy gotowi iść na następną pielgrzymkę.
To był charyzmatyk, wielki człowiek, mąż stanu, polityk, męczennik,
święty.
Następnego dnia 15 sierpnia przybyły tłumy pielgrzymów
na Uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Na Szczycie
miała być odprawiona Msza św. koncelebrowana, a kazanie miał wygłosić
Prymas Stefan Wyszyński. Biegłem po krętych schodach i nagle, jeszcze
przed wejściem na Szczyt otworzyły się drzwi i na schodach stanęła
duża postać. Podniosłem głowę do góry i zobaczyłem Księdza Prymasa
twarzą w twarz. Skąd jesteś mój synu? - zapytał. Powiedziałem szybko,
że z diecezji gorzowskiej od bp. Wilhelma Pluty. Widziałem jak się
uśmiechnął. Powiedział kilka serdecznych słów pod adresem bp. Wilhelma,
otworzył ramiona i nie wiem kiedy poczułem jego ojcowski uścisk.
Cała krew uderzyła mi do głowy, poczułem się najszczęśliwszym człowiekiem
na ziemi. Ten ojcowski uścisk Prymasa towarzyszy mi na drogach mojego
kapłańskiego posługiwania do dziś.
W 1989 r., kiedy na zaproszenie studiującego w Rzymie
mojego przyjaciela ks. Romana stanąłem po raz pierwszy na ziemi włoskiej,
odwiedziliśmy Monte Cassino. Wyruszyliśmy sprzed kościoła św. Stanisława
Kostki w Rzymie autokarem, w którym znajdowali się Polacy z różnych
stron świata. Każdy z pielgrzymów przedstawiał się do mikrofonu.
Powiedziałem, że jestem z Polski, wtedy podszedł już "leciwy Polonus"
ze Stanów Zjednoczonych i spytał: "A jakim ksiądz jest synem?". Odpowiedziałem
wtedy bez zająknięcia: "Synem Kardynała Stefana Wyszyńskiego, Prymasa
Polski!" Otrzymałem brawa. Takiego, a nie innego syna zaakceptowali
pielgrzymi zdążający na Monte Cassino.
Ostatnie moje spotkanie z Prymasem to plac Zwycięstwa.
I tym razem z tymi, którzy mieli serce Boże i polskie odprowadziliśmy
Prymasa Tysiąclecia do katedry warszawskiej. Teraz już zawsze, jak
tylko jestem w Warszawie, to tam kieruję swoje kroki po to, aby spotkać
się "z moim ojcem".
Pomóż w rozwoju naszego portalu