Czas studiów, to nie tylko czas ślęczenia nad książkami, słuchania wykładów i gorączkowego zbierania materiałów do pracy. To wszystko jest oczywiście potrzebne, ale nie do końca oddaje atmosferę
i sens studiowania na uniwersytecie. Jest bowiem taka część wiedzy, której nie można usłyszeć na wykładzie, ani wyczytać z książek, którą zdobywa się dzięki ludziom i środowisku. To kapitał
nigdzie nie zapisanych spotkań i osób, których bogactwa nie wyczerpią nawet najlepsze definicje, który otwiera się tylko poprzez "bycie w środku".
Czasami z tęsknotą wracam więc do lat uniwersyteckich, których miłego wspomnienia nie może zepsuć nawet pamięć o egzaminach. Tym razem nutkę tęsknoty za studenckimi latami wywołała
grupka ludzi, którzy zgromadzili się wokół figury Matki Bożej, usytuowanej niedaleko wylotu drogi z Kielc.
Wiem, że to skojarzenie może wydawać się dziwne - bo cóż wspólnego ma grupka ludzi (chyba rolników), którzy przyszli pod figurkę, aby odśpiewać "majową litanię" z latami studiów teologii i przekazywaniem
wiary? Od czasu pewnej rozmowy muszę jednak przyznać, że ma ścisły związek.
Otóż, właśnie za dobrych lat studenckich rozmawialiśmy w gronie kolegów z jednym z księży, który pracował trochę na misjach na terenie byłego Związku Radzieckiego. Podzielił się
wówczas z nami ciekawym spostrzeżeniem. Zauważył, że wśród ludzi, których tam spotkał i którym służył, wiara została zachowana i była przekazywana dzięki różnego rodzaju formom pobożności
prywatnej i nabożeństwom, które można było odprawić bez kapłana. Były to litanie, różnego rodzaju modlitwy, które zachowali w swej tradycji.
Kościół nie mógł wówczas oficjalnie funkcjonować, księży było zbyt mało, aby mogli dotrzeć wszędzie. A jednak u wielu ludzi wiara nie zamarła, wielu otrzymało ją żywą, i dziś, kiedy
jest trochę więcej wolności, polscy księża są często zaskoczeni, jak gorliwych i mocno wierzących parafian można tam spotkać.
Kiedy patrzyłem się na grupkę ludzi, zgromadzonych przy figurze Maryi na odśpiewanie "tradycyjnej" litanii, przypomniałem sobie właśnie o tej prawidłowości, jaka sprawdziła się na Wschodzie.
I trochę zrobiło mi się żal, że dziś jest tak mało różnych aktów pobożności, spełnianych na co dzień. Owszem, część ludzi (w Polsce jeszcze dość znaczna część) chodzi do kościoła na wspólną modlitwę,
uczestniczy w liturgii, ale kiedy zamkną się za nimi drzwi kościoła, coraz trudniej dostrzec znak krzyża przed posiłkiem, wspólną modlitwę z sąsiadami, wyrażenie wiary w geście, który
kiedyś wiązał się z dniem powszednim - jakby codzienność "odcięła się" od Pana Boga, bo przecież wystarczy niedziela...
Myślę, że ci prości ludzie ze Wschodu, którzy lata całe nie widzieli księdza, nie tylko dlatego potrafili zachować swą wiarę, że odmawiali modlitwy. Może przede wszystkim dlatego, że czynili
to z sercem i na co dzień - a to przecież zostawia Panu Bogu drzwi otwarte!
Dlatego trochę zasmucił mnie fakt, że tym razem pod figurą Matki Bożej ujrzałem tylko starsze osoby, w większości kobiety. A jeszcze kilka lat temu, kiedy w majowe wieczory zdarzało
mi się jechać do Lublina, widziałem, iż pod figurami Matki Bożej gromadzili się wszyscy - i dzieci, i starsi, i mężczyźni, i kobiety. Zasmucił mnie więc ten widok i pobudził do
refleksji. Pytałem samego siebie o nasze uczestnictwo w nabożeństwach majowych - jednej z form, w której codzienność zostaje "naznaczona" trwaniem przy Bogu. Pytałem się siebie i o
to, czy nie powinniśmy szukać innych sposobów, aby przekładać wiarę na codzienny kontakt z Panem Bogiem...
Pomóż w rozwoju naszego portalu