Reklama

Tropami dziecinnych lat - zapiski z podróży po Ukrainie 2001

Na zielonej Ukrainie... (2)

Niedziela podlaska 36/2003

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy znaleźliśmy się na przedmieściach Kowla. Było około godz. 17.00. Z informacji uzyskanej po drodze, na ulicy, wynikało, iż parafia katolicka już tutaj istnieje. Tam też udaliśmy się. Po krótkim, niezbyt skomplikowanym dojeździe znaleźliśmy się przed wysokim murem, wykonanym z ciemnoczerwonej, w zasadzie bordowej cegły. Stanowił on masywne ogrodzenie otaczające kościół, który ostro z nim kontrastował swą kruchą, bez mała wiotką sylwetką, bowiem wzniesiony został z przyszarzałego już drewna. Szarą barwę kościoła ostro podkreślał nieskazitelny błękit nieba. Od jego tła intrygująco odcinały nie jedna, ale dwie stylowe, kwadratowe wieże, tym mocniej, iż zatopione w ostrych, silnie rażących, bo ukośnie padających promieniach, skłaniającego się już ku zachodowi słońca. Przed wejściem, z przodu, rozciągnięte pokaźnych rozmiarów kwietniki, a z boku zwracał uwagę niemały budynek mieszczący parafię, ponadto resztki niezbyt starannie utrzymanych, starych obiektów gospodarczych. Dostępu strzegły dwie ozdobne, kute w metalu bramy, nie tylko dodające ciekawemu kompleksowi elegancji, nawet wysoce atrakcyjne wrażenie lecz - co również ważne, mające na celu uzupełniać solidne zabezpieczenie całokształtu - stać na jego straży.
Parafia została oddana do użytku lokalnej społeczności niedawno, bo kilka lat temu. Władze zgodziły się na otworzenie kościoła pod warunkiem, iż będzie to przeniesiony, zabytkowy, drewniany kościółek pochodzący z XVII w. Pozbawiony opieki, opuszczony w niedalekiej wiosce ulegał on powolnemu niszczeniu. Stare, cisowe belki, po przeprowadzeniu konserwatorskich zabiegów, zostały praktycznie rzecz biorąc obudowane nowymi, solidnej grubości deskami, poddanymi skomplikowanym zbiegom chemicznego zabezpieczenia, z ograniczoną, bo pięcioletnią gwarancją. Zastosowany materiał budowlany zachował w pełni naturalną wymowę i piękno, niczym zdobna koronka, choć były to jedynie pospolite sęki. Przedstawiały one wręcz wyrafinowany styl wzornictwa zadziwiającego swymi do połysku wygładzonymi, niemal srebrzyście lśniącymi powierzchniami przekrojów, posiadających różnorodne rozmiary oraz zaskakujące kształty. Wnętrze świeciło więc, jak też pachniało świeżością, a jedynym namacalnym dowodem jego wiekowego pochodzenia, to odsłonięte dla niedowiarków oraz podziwiania przez koneserów, tuż przy głównym wejściu, dwa grube filary, ze śladami starego malowidła oraz niewielkich podłużnych pęknięć. Gdyby nie one, świątynia sprawiałaby wrażenie nieomalże sensacyjnej formy nowoczesnego budownictwa. Zarówno ołtarz główny, jak też większość bocznych zostały odnowione, chociaż, niestety, nie wszystkie obrazy reprezentowały oryginalne, stare malowidła, a jedynie ich możliwie wierną kopię, rekonstrukcję. Kościółek ustawiono na podmurówce, by zdawał się wyższy, bardziej okazały, turystycznie możliwie jak najbardziej ciekawy, atrakcyjny. Brak jest bowiem w Kowlu obiektów zabytkowych. Wszystko zrujnowane, zniszczone. Tuż przy kościele, którego uroki podkreślał ogród pełen dekoracyjnych, jesiennych kwiatów stała, po prawej stronie - poza pozostałościami starych zabudowań gospodarczych, rzucająca się w oczy jaskrawą, bez mała nieskalaną czerwienią swojej cegły, okazała i miła dla oka, oddana do użytku ostatnimi czasy, dwupiętrowa willa mieszcząca plebanię. Z tyłu kościoła, na ukończeniu, przybudówka gospodarcza oraz niewielka, pokryta przezroczystą folią „szklarnia”, która ustawiona została celem produkcji i dostarczenia kuchni własnych, świeżych jarzyn, głównie pomidorów. Dobytku strzegły trzy wilczury, aczkolwiek na pierwszy rzut oka prezentujące się groźnie, z miejsca wzbudzające respekt u nieproszonych, a naruszających granice posiadłości osób, to w rzeczywistości przyjacielsko nastawione do nieznajomych.
Probostwo pozostawało pod opieką młodego księdza Tadeusza, pochodzącego z Przemyśla. Przyjął on nas bardzo gościnnie w swoich rozległych apartamentach, wzniesionych i wykończonych przy pomocy funduszy, pochodzących głównie z Niemiec. W tym samym czasie na plebanii zatrzymało się dwóch polskich weteranów pamiętających o swoich kolegach, którzy tragicznie utracili życie, zginęli w czasie wojny. Planowali oni umieszczenie tablicy pamiątkowej ku ich pamięci.
Wieczorem, korzystając z wolnego czasu, spacerkiem zdołaliśmy zwiedzić centrum miasta: szliśmy względnie reprezentacyjnymi, głównymi ulicami, jak też bocznymi, mrocznymi zaułkami wśród zabudowań miejskich, utrzymanych w jednostajnym, niezbyt urozmaiconym stylu. Były to budynki, praktycznie rzecz biorąc o kanciastych, prostokątnych lub kwadratowych kształtach, najczęściej dwu lub trzypiętrowe. Większość to bloki mieszkalne, zewnętrznie choć nieciekawe, bo pozbawione nawet niewielkich balkonów, to nienajgorzej jeszcze trzymające się. Tego rodzaju budownictwo dominowało w całym rejonie. Rzadziej zauważaliśmy parterowe domki jednorodzinne przypominające, zwłaszcza na przedmieściach, zwykłe chaty. Z otrzymanych wiadomości od lokalnego, towarzyszącego nam mieszkańca wynikało, iż podobnie jak na terenach całego wyśnionego Eldorada, tj. byłego Związku Radzieckiego, kamienice mieszkalne, mrówkowce, z wyjątkiem pojedynczych 8- 9-piętrowych, pozbawione były zwykłej windy. A balkony, jeśli w ogóle istniały, to niemal wszędzie były obudowane małymi oknami (najpewniej celem powiększenia użytkowego metrażu), często obite blachą lub osłonięte przezroczystą, podniszczoną folią, poobwieszane suszącą się bielizną, różnorodnymi szmatami, zagracone, co nadawało im częstokroć smutny, mało interesujący wygląd. Zwracał uwagę powszechny brak nawet odrobiny estetyki, miłego wykończenia dla wrażliwego oka, mianowicie z zasady otoczenie pozbawione było nawet małej doniczki, z najskromniejszymi kwiatami. Stały się one tu całkowicie niepotrzebne, zbyteczne, co gorsze - nawet nie na miejscu.
Nagle stanęliśmy na owalnym, przyjemnie wykończonym placu, rozciągającym się przed głównym wejściem na stację kolejową. Przechodziła ona właśnie udaną renowację przy zastosowaniu ciemnoróżowego, o odcieniu rudym, dobrze wyszlifowanego, lśniącego granitu. Wprawdzie wejście nie było najlepiej oświetlone, to z prawej strony rzucał się w oczy efektownie, na podwyższeniu usadowiony, interesujący rekwizyt - muzealnego typu lokomotywa, której wygląd doprowadzono do młodocianej wręcz perfekcji, przy użyciu czarnego jak noc lakieru, mieniącego się w blasku reflektorów okolicznych lampionów. Pod stacją usadowiła się cała masa straganów: niewiasty z owocami - na ogół niewielkimi jabłkami; gotowymi wiązankami kwiatów lub też ofiarującymi je na sztuki; prezentujące swe leśne zbiory całymi wiaderkami, wypełnionymi po brzegi, tj. grzyby o wyjątkowo apetycznym wyglądzie: maślaki, opieńki i inne. Pomimo stosunkowo późnej pory, szybko nadchodzącego zmroku, podobnie jak na głównych ulicach, tak i na placu panował duży ruch, dosłownie roiło się od ludzi. Oświetlenie miasta, zwłaszcza bocznych ulic i zaułków pozostawiało wiele do życzenia. W drodze powrotnej na plebanię, na skróty, bardzo przydatną, bo ratującą przed stłuczeniami okazała się niewielka, zawsze towarzysząca nam w czasie wypraw kieszonkowa latarka elektryczna.
Pięknym, promiennym porankiem wyruszyliśmy w kierunku Sarn. Ponownie pędziliśmy asfaltową szosą, podobnie prezentującą się jak do tej pory. Charakter terenów, głównie wielkich, na dużą skalę upraw rolnych nie uległ większej zmianie. Zbiory w zasadzie zostały już zakończone z wyjątkiem mniejszych i większych przestrzeni zajmowanych przez buraki cukrowe, których znaczna ilość, jeśli nie przewaga czekała w polu, na swoją kolej. Po drodze mijały nas kilkakrotnie duże ciężarówki po brzegi wypełnione względnie oczyszczonym plonem, bogatym w cukier, najpewniej skierowanym do zakładów przetwórczych. Poza nimi na drogach świeciło pustkami, ruch drogowy nieomalże zamierał lub - jeśli istniał, to w minimalnej formie. Spotykane samochody prezentowały się, oględnie mówiąc, co najmniej skromnie, na ogół podniszczone, niemal z reguły stanowiły mało porywający, rozklekotany relikt gospodarki ZSRR. Szereg razy natknęliśmy się na malowniczo wyglądające wiejskie furmanki, zaprzężone w parę dziarskich rumaków. Drabiniaste wozy wyładowane niedawno zebranym sianem, bogato rozsiewającym wokół swe wonie, przyprawiające o zawrót głowy aromaty łąk i pól, na których jeszcze tak niedawno bujała w formie barwnie ukwieconej trawy, a na szczycie wysoko ułożonego zbioru z reguły, wygodnie usadowieni i zwycięsko uśmiechnięci gospodarze.
Przed Sarnami spostrzegliśmy, trochę w głębi po lewej, częściowo ukrytą wśród zagajników sporą grupę, złożoną z kilku typowych, białych budynków, stanowiących własność jakiegoś kołchozu czy sowchozu. Tuż za nimi, lecz przy głównej trasie, podniszczony niewielki przystanek autobusowy SWARYNIE. Napis nieco zatarty, z użyciem obcego dla mnie, mniej zrozumiałego języka, bo ukraińskiego, ale odszyfrowany przez nas został powoli, niemal z przejęciem, nadspodziewanym sentymentem. A dla pewności jeszcze raz przesylabizowano: S-W-A-R-Y-N-I-E. Bez namysłu skręciliśmy tuż za przystankiem w małą, polną, krętą drogę. Pod wpływem podświadomej euforii, jak też braku pospolitej, ludzkiej cierpliwości, zjechaliśmy z głównej trasy, lekkomyślnie pomijając możliwość przeprowadzenia wstępnego rekonesansu. Rzeczywiście, decyzja podjęta została cokolwiek ryzykancko, nie całkowicie zgodnie ze zwykłym ludzkim rozsądkiem, jako że droga, a raczej szeroka ścieżka polna okazała się dla pojazdu nieomalże niebezpieczna. Miała bowiem nie tylko szereg ostrych zakrętów, liczne wyboje, ale też głębokie dziury, które mimo bezchmurnego nieba wypełnione były stosunkowo głęboką wodą i błotem. Niezawodny ks. Zbigniew z zadziwiającym poświęceniem, doświadczeniem i wprawą wytrawnego nawigatora, lekko wyprowadzał wóz z trudnych sytuacji, by ostatecznie wylądować w samym środku wioski.
Wbrew przewidywaniom, w słońcu, które szczęśliwie towarzyszyło nam do tej pory, odniosłam wrażenie, iż domostwa są nieco większe, weselsze niż te, które od dzieciństwa rysowały się w pamięci. Zdawały się jakoś bardziej uporządkowane, jakby zdyscyplinowane, bo ustawione niemal równym szeregiem, choć bokiem do drogi. Po upływie przeszło pół wieku wyglądały wśród swoich ogródków i jesiennych kwiatów, niczym zamarły, zastygły w czasie i zapomniany, odległy świat. Prawdę mówiąc byliśmy przygotowani do większych niespodzianek, znacznie gorszego krajobrazu. Z pewnym zaskoczeniem, nawet zdziwieniem, stwierdziliśmy zupełny brak strzech. Znikły one całkowicie z pejzażu, przestały istnieć, aczkolwiek ich widok zdawał się tu tradycyjny, niemal wrośnięty w panoramę. Podobne zmiany z resztą stwierdziliśmy także i w innych wioskach oraz osadach, które mijaliśmy. Ulotniły się najpewniej dzięki jakiejś decyzji, aktowi prawnemu wydanemu przez czynniki rządowe, zwanym „ukazem”, wyjątkowo słusznym, bo mającym na względzie zapobieganie pożarom, czyli uwzględniającemu bezpieczeństwo mieszkańców. Dachy drewnianych domostw, w większości wybielonych, jasnych, jak też skromnych budynków gospodarczych pokryte były różnego rodzaju dachówką, wyprodukowaną z nieznanych mi materiałów. Natomiast najprawdopodobniej pogorszeniu uległ stan gminnej drogi. Wprawdzie stosunkowo szeroka, przecinająca w linii prostej całą osadę, niczym oś, wokół której toczył się zamknięty świat, tętniło pełne wigoru życie małego społeczeństwa, a poza tym sprawiająca wrażenie ważnego centrum, popularnego deptaka, który skupiał w swym rejonie cały, dzienny ruch towarzyski, to zadziwiającym był fakt, iż pomimo reprezentacyjnej roli jaką odgrywała, nie tylko nie posiadała nawierzchni, ale nawet śladów zwykłego walcowania wyrównującego lekką, delikatną ziemię. Trochę nawet przestraszyła dzielnych podróżnych, nie tyle „kocimi łbami”, co podobnie jak „droga wjazdowa” szeregiem głębokich, nieregularnych dziur wypełnionych wodą i błotem, dokładnie wymieszanym kołami pojazdów. Zdawała się niełatwa do pokonania niewielkim samochodem osobowym. Obyło się jednak bez ręcznego popychania, a trudności przezwyciężono wręcz brawurowo i ostatecznie samochód wyprowadzony został z niemiłych sytuacji. Niezapowiedziane, nagłe pojawienie się gości zostało z miejsca zauważone przez mieszkańców, spokój wioski najwidoczniej zakłócony. Na szerokiej, centralnie wiodącej magistrali wiejskiej, szczelnie otoczonej opłotkami domostw, nagle zaroiło się.

cdn.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

2003-12-31 00:00

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Nowi kanonicy

2024-03-28 12:00

[ TEMATY ]

Zielona Góra

Karol Porwich/Niedziela

Podczas Mszy Krzyżma bp Tadeusz Lityński wręczył nominacje i odznaczenia kapłanom diecezji. Życzenia otrzymali również księża, którzy obchodzą w tym roku jubileusze kapłańskie.

Pełna lista nominacji, odznaczeń i jubilatów.

CZYTAJ DALEJ

Gorzkie Żale to od ponad trzech wieków jedno z najpopularniejszych nabożeństw pasyjnych w Polsce

2024-03-28 20:27

[ TEMATY ]

Gorzkie żale

Grób Pański

Karol Porwich/Niedziela

Adoracja przy Ciemnicy czy Grobie Pańskim to ostatnie szanse na wyśpiewanie Gorzkich Żali. To polskie nabożeństwo powstałe w 1707 r. wciąż cieszy się dużą popularnością. Tekst i melodia Gorzkich Żali pomagają wiernym kontemplować mękę Jezusa i towarzyszyć Mu, jak Maryja.

Autorem tekstu i struktury Gorzkich Żali jest ks. Wawrzyniec Benik ze zgromadzenia księży misjonarzy świętego Wincentego à Paulo. Pierwszy raz to pasyjne nabożeństwo wyśpiewało Bractwo Świętego Rocha w 13 marca 1707 r. w warszawskim kościele Świętego Krzyża i w szybkim tempie zyskało popularność w Warszawie, a potem w całej Polsce.

CZYTAJ DALEJ

Za mały mój rozum na tę Tajemnicę, milknę, by kontemplować

2024-03-29 06:20

[ TEMATY ]

Wielki Piątek

rozważanie

Adobe. Stock

W czasie Wielkiego Postu warto zatroszczyć się o szczególny czas z Panem Bogiem. Rozważania, które proponujemy na ten okres pomogą Ci znaleźć chwilę na refleksję w codziennym zabieganiu. To doskonała inspiracja i pomoc w przeżywaniu szczególnego czasu przechodzenia razem z Chrystusem ze śmierci do życia.

Dzisiaj nie ma Mszy św. w kościele, ale adorując krzyż, rozważamy miłość Boga posuniętą do ofiary Bożego Syna. Izajasz opisuje Jego cierpienie i nagrodę za podjęcie go (Iz 52, 13 – 53, 12). To cierpienie, poczynając od krwi ogrodu Oliwnego do śmierci na krzyżu, miało swoich świadków, choć żaden z nich nie miał pojęcia, że w tym momencie dzieją się rzeczy większe niż to, co widzą. „Podobnie, jak wielu patrzyło na niego ze zgrozą – tak zniekształcony, niepodobny do człowieka był jego wygląd i jego postać niepodobna do ludzi – tak też wprawi w zdumienie wiele narodów. Królowie zamkną przed nim swoje usta, bo ujrzą coś, o czym im nie mówiono, i zrozumieją coś, o czym nigdy nie słyszeli” (Iz 52, 14n). Krew Jezusa płynie jeszcze po Jego śmierci – z przebitego boku wylewa się zdrój miłosierdzia na cały świat. Za mały mój rozum na tę Tajemnicę, milknę, by kontemplować.

CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję