„Towarzystwo smutasów” - usłyszałem kiedyś na jednej z katechez. Młody człowiek wypowiedział te słowa pod adresem ludzi Kościoła. Takie było jego wrażenie zrodzone z postrzegania
tego, w jaki sposób żyje dziś przeciętny chrześcijanin. Zresztą, może nie tylko o chrześcijan chodzi, bowiem mówi się, iż zdolność do narzekania oraz pesymizm to nasze cechy narodowe,
o które troszczymy się bardzo pieczołowicie.
Skoro Adwent oznacza czas radosnego oczekiwania, skoro trzecia niedziela Adwentu w tradycji chrześcijańskiej zwana jest niedzielą gaudete (radujcie się), a także skoro tej niedzieli
można złagodzić powagę koloru fioletowego zastępując go kolorem różowym - z natury mniej ciężkawym i dostojnym, warto chyba powrócić do pytania, które ten młody człowiek nam
postawił: czy jest jakieś miejsce dla radości i dobrego humoru w drodze wiary?
Kiedy poszukiwałem odpowiedzi na to pytanie, z ciekawości przejrzałem kilka publikacji, których autorzy starali się opisać tajemnicę Jezusa oraz zasadnicze wymiary Jego ziemskiego życia.
O dziwo zauważyłem, że niezmiernie rzadko pokazano w nich Pana z uśmiechem na ustach, z Obliczem pełnym pogody i radości. Nie spotkałem również takiej
książki (może moja kwerenda była trochę pośpieszna i na pewno niekompletna), w której właśnie uśmiech i radość Jezusa w Jego codziennym życiu byłyby potraktowane
na poważnie i stały się tematem choćby osobnego rozdziału. To zapewne efekt i tego, że również sami Ewangeliści nie przekazali zbyt wiele o takich momentach, w których
Jezus się śmiał.
Ale przecież całe Objawienie i Ewangelia pełna jest radości. Jakże wielu było ludzi, którzy ze spotkania z Jezusem odchodzili przepełnieni szczęściem. W jakże
wielu miejscach widać, iż przybycie Pana przynosi ze sobą ową mesjańską radość, zapowiedzianą już w Starym Testamencie, a zrealizowaną począwszy od pierwszego spotkania
człowieka z Jezusem, jeszcze kiedy Chrystus był w łonie Matki - „oto poruszyło się z radości dzieciątko w mym łonie”, powie Elżbieta…
Świadczy o tym również cała rzesza ludzi głęboko rozradowanych, którzy odchodzili w „dobrym nastroju”, ponieważ spotkali Pana.
Mamy wreszcie całe grono świętych - owych ludzi, którzy są doskonałym przykładem na to, jak dobrze można odczytać tajemnicę Jezusa - świętych z poczuciem humoru. Wystarczy wymienić
tu choćby św. Tomasza Morusa, patrona humoru, który potrafił żartować nawet wtedy, kiedy wchodził na szafot.
To wszystko pozwala wyciągnąć kilka wniosków, które dotyczą wiary chrześcijańskiej. Po pierwsze, Jezus na pewno był Osobą głębokiej radości - skoro takim duchem byli napełnieni ci, którzy spotkali
Go osobiście, albo odkryli po wiekach Jego tajemnicę jako święci. Po drugie, można mówić, by użyć tu określenia ks. Dajczera - o „cnocie humoru”. Ta cnota, czyli wypracowana,
stała zdolność, pozwala bowiem spojrzeć na siebie samego mniej poważnie, z odpowiednim dystansem; pozwala bardziej poważnie traktować Boga, niż to, co samemu się przeżywa, a co tak
naprawdę godne jest uśmiechu i pobłażania. Cnota ta jest też jednym ze wspaniałych „egzorcyzmów”, czyli sposobów na uwolnienie się od zasadzki złego ducha albo własnego
„ja” - kpina i śmiech pozwalają obalić owych śmiertelnie poważnych przeciwników tak samo, jak słaby Dawid powalił potężnego Goliata mało poważną bronią.
Wreszcie właściwe, tzn. chrześcijańskie, poczucie humoru, uwalnia od samego siebie, bowiem pozwala z pobłażaniem uśmiechnąć się i z dystansem potraktować własne klęski
albo wygrane; odczytać je we właściwych proporcjach, bez przesady i nadmiernej powagi, która należna jest tylko samemu Bogu. Tylko On bowiem nie może być przedmiotem żartów. Choć
zapewne, jak pokazuje to Jezus, nie jest Bogiem śmiertelnej powagi…
Pomóż w rozwoju naszego portalu