Ks. Tomasz Opaliński: - Człowiek ma naturalną potrzebę „bycia potrzebnym”. Czy zdaniem Pani Profesor współcześni ludzie nie absolutyzują tej potrzeby - zarówno wobec
siebie, jak i wobec innych; tzn.: czy zbyt łatwo nie załamują się, kiedy czują się niepotrzebni i zbyt łatwo nie odmawiają życia innym, których uważają za niepotrzebnych?
Prof. Wanda Półtawska: - To nie jest takie proste, bo to nie jest tylko tak, że człowiek ma „potrzebę bycia potrzebnym”. W tej chwili obserwuję co innego: że ludzie właśnie
nie chcą być potrzebnymi dla innych - chcą, żeby inni dla nich byli potrzebni. Myślę, że zamiast altruizmu jest narastający egoizm i egocentryzm. Natomiast co innego jest w okresie, o którym tu
mowa - w okresie końca życia, w którym zdolności człowieka i możliwości są słabsze. Wtedy człowiek chce być dowartościowany i chce powiedzieć, że też się jeszcze liczy (m.in. dlatego, że świat ludzi
ocenia według użyteczności). Problem polega na tym, że w ogóle jest zaniżona godność i wartość człowieka jako takiego, natomiast ceni się jego sukcesy, jego użyteczność publiczną…
- Tak, i to jest problem, bo brakuje oceny człowieka niezależnie od jego użyteczności społecznej. Lata temu, podczas pierwszego głosowania w parlamencie francuskim na temat aborcji pierwszą
grupą ludzi, która zaprotestowała, byli rodzice dzieci upośledzonych (jest we Francji takie stowarzyszenie). Ta grupa ludzi powiedziała rzecz bardzo ciekawą: jako jeden z pierwszych argumentów użyła tego,
że „ludzie, którzy nie mogą nic uczynić, utrzymują ludzkość w ludzkości”, to znaczy apelują do bezinteresownych czynów na ich korzyść. Bez nich świat byłby całkowicie zmechanizowany i zmaterializowany.
Właśnie oni „wymuszają” świadczenia bezinteresowne. Kiedy nie będzie nikogo potrzebującego, to ludzkość zginie w egoizmie, bo nie będzie żadnych czynów dobrych.
- Czy wobec tego ruch hospicyjny, który tak się w Polsce rozwija, nie pomaga ludziom właśnie „być ludzkim”?
- Oczywiście. Zresztą samo cierpienie, choroba w tym pomaga. Choroba wyzwala z człowieka człowieczeństwo. Bardzo często może on się „ocknąć, że jest człowiekiem” tylko wtedy, kiedy
poczuje chorobę. Choroba wyzwala człowieczeństwo i w chorym, i w otoczeniu.
- Wśród tych, którzy pomagają?
- Tak. Widzę bardzo duży rozwój duchowy rodziców dziecka chorego. Dziecko chore, upośledzone wyzwala u rodziców inne postawy.
- Dziecko chore nie jest więc ciężarem, ale jest darem?
- Oczywiście, że jest darem. Nie mówiąc już o tym, że kiedy to dziecko jest ochrzczone, wtedy w domu jest święty; rodzina ma „własnego świętego” na co dzień.
- A co Pani Profesor sądzi o coraz większej akceptacji społecznej eutanazji w Polsce? Dane przedstawione podczas konferencji w Popowie mnie przeraziły…
Reklama
- Nie wiem, czy rzeczywiście jest tak, jak mówią dane. Myślę, że te wyniki wypływają z fałszywego stawiania pytania. Kiedyś przypadkiem byłam wciągnięta w podobną manipulację (metodą zafałszowania,
bo przyszli do mnie młodzi ludzie z krakowskiej telewizji kablowej, mówiąc że mój współpracownik inż. Antoni Zięba wyjechał, a miał brać udział w programie, więc oni mnie proszą o zastępstwo - co
nie było prawdą, ale ja uwierzyłam). Poszłam więc na taki „spektakl”, gdzie manipulowano w ten sposób, że zadawano pytanie: „czy jesteś za tym, żeby twój tatuś nie cierpiał?”.
Oczywiście na takie pytanie wszyscy odpowiedzą negatywnie. Natomiast gdyby zapytano: „czy chcesz zabić swojego ojca, ponieważ jest chory”, to ci sami ludzie powiedzieliby, że to jest manipulowanie…
Rozmawiałam z ludźmi w Holandii, Danii - tam naprawdę ludzie boją się iść do szpitala, bo mają perspektywę eutanazji…
Skąd się bierze ta mentalność akceptacji eutanazji? Myślę, że z fałszywego stawiania problemu, a ponadto jeżeli pacjent chce umrzeć, to jest zawsze oskarżenie środowiska, że mu jest źle; to jest oskarżenie
otoczenia, że jest obojętne. Był taki moment w krakowskim domu opieki, że trzy osoby kolejno odebrały sobie życie - to było oskarżenie personelu, który tam pracował.
- Samobójstwo było więc wołaniem o zauważenie, takim ostatecznym wołaniem o pomoc?
- Pragnienie śmierci to jest zawsze dowód depresji, którą trzeba leczyć. Jako psychiatra mam wciąż tego dowody. To nie jest tak, że jako lekarz daję pacjentowi stryczek, żeby się wieszał. Jeżeli
ktoś nie chce żyć, to trzeba go z tego leczyć, to jest po prostu dowód, że on się źle czuje.
- Pragnienie śmierci jest oskarżeniem innych, że nie potrafią pomóc człowiekowi. A jak pomóc komuś, kto jest terminalnie chory? Co Pani Profesor radziłaby tym, którzy pomagają takim osobom?
- Ja daję bardzo prostą odpowiedź: tym ludziom trzeba pokazać niebo, pokazać, że śmierć nie jest żadnym końcem. Trzeba spokojnie powiedzieć: człowieku, ty idziesz w najlepsze ręce, będzie ci wreszcie
dobrze. W chorobach terminalnych musi się do tego dążyć, żeby pacjent pojednał się z Bogiem, żeby miał otwartą drogę do nieba. Widziałam naprawdę piękne śmierci. Człowiek, który jest wierzący, który wie
doskonale, że jest niebo i piekło (a nie boi się piekła, bo po pierwsze - jest po spowiedzi, a po drugie - ma nadzieję w miłosierdziu Bożym) umiera spokojnie. To nie jest prawda, że ludzie
się boją śmierci. To nieprawda, bo bywają piękne śmierci. Myślę, że całe zadanie otoczenia polega na tym, żeby ten, kto jest przy chorym, sam wierzył, że jest niebo i umiał to przekazać (bo nie każdy
kto wierzy, umie to przekazać). Myślę, że jest to w ogóle zadanie służby zdrowia.
Miałam kiedyś taki referat do lekarzy, w którym mówiłam im: „człowieku, ty jesteś odpowiedzialny nie tylko za zdrowie pacjenta, ale i za jego wieczność. Jak twoja rada przeszkodzi mu albo zamknie
drogę do wieczności, to jesteś winien, bo ty masz człowieka traktować odpowiednio do tego, kim on jest - a on nie jest zwierzęciem”. Brak w służbie zdrowia takiego widzenia. Przytoczyłam tym
ludziom przykład mojego nieżyjącego już prof. Miodońskiego. On jako lekarz chirurg - laryngolog, który mając operować guz wychodzący z ucha, wobec nas, 12 słuchaczy - studentów pyta pacjenta:
„czy pan jest wierzący?”. Pacjent odpowiada: „tak”. „To pan będzie łaskaw się wyspowiadać” - mówi lekarz - „ja nie chcę mieć pana na sumieniu, a poza
tym - z czystym sumieniem będzie się pan lepiej goił”. Posłał salową do jezuitów, przyszedł ksiądz i pacjent się musiał wyspowiadać przed operacją. Na całe życie dostałam od prof. Miodońskiego
kierunek, o co chodzi w człowieku: prymat duszy nad ciałem. O tym nigdy nie wolno zapominać, również lekarzowi. Trzeba o tym pamiętać, zwłaszcza opiekując się terminalnie chorym.
Do wersji od lat istniejącej w naszej przestrzeni internetowej Niezbędnika Katolika, która każdego miesiąca inspiruje do modlitwy miliony katolików, dołączamy wersję papierową. Każdego miesiąca będziemy przygotowywać niewielki i poręczny modlitewnik, który dotrze do Państwa rąk razem z naszym tygodnikiem w ostatnią niedzielę każdego miesiąca. Dostępna jest również wersja PDF naszego Niezbędnika!
Grobowiec mieszczący relikwie Alberta Wielkiego w krypcie St. Andreas Kirche w Kolonii
Drodzy Bracia i Siostry,
Jednym z największych mistrzów średniowiecznej teologii jest św. Albert Wielki. Tytuł „wielki” („magnus”), z jakim przeszedł on do historii, wskazuje na bogactwo i głębię jego nauczania, które połączył ze świętością życia. Już jemu współcześni nie wahali się przyznawać mu wspaniałych tytułów; jeden z jego uczniów, Ulryk ze Strasburga, nazwał go „zdumieniem i cudem naszej epoki”.
Urodził się w Niemczech na początku XIII wieku i w bardzo młodym wieku udał się do Włoch, do Padwy, gdzie mieścił się jeden z najsłynniejszych uniwersytetów w średniowieczu. Poświęcił się studiom „sztuk wyzwolonych”: gramatyki, retoryki, dialektyki, arytmetyki, geometrii, astronomii i muzyki, tj. ogólnej kultury, przejawiając swoje typowe zainteresowanie naukami przyrodniczymi, które miały się stać niebawem ulubionym polem jego specjalizacji. Podczas pobytu w Padwie uczęszczał do kościoła Dominikanów, do których dołączył później, składając tam śluby zakonne. Źródła hagiograficzne pozwalają się domyślać, że Albert stopniowo dojrzewał do tej decyzji. Mocna relacja z Bogiem, przykład świętości braci dominikanów, słuchanie kazań bł. Jordana z Saksonii, następcy św. Dominika w przewodzeniu Zakonowi Kaznodziejskiemu, to czynniki decydujące o rozwianiu wszelkich wątpliwości i przezwyciężeniu także oporu rodziny. Często w latach młodości Bóg mówi do nas i wskazuje plan naszego życia. Jak dla Alberta, także dla nas wszystkich modlitwa osobista, ożywiana słowem Bożym, przystępowanie do sakramentów i kierownictwo duchowe oświeconych mężów są narzędziami służącymi odkryciu głosu Boga i pójściu za nim. Habit zakonny otrzymał z rąk bł. Jordana z Saksonii.
Po święceniach kapłańskich przełożeni skierowali go do nauczania w różnych ośrodkach studiów teologicznych przy klasztorach Ojców Dominikanów. Błyskotliwość intelektualna pozwoliła mu doskonalić studium teologii na najsłynniejszym uniwersytecie tamtych czasów - w Paryżu. Św. Albert rozpoczął wówczas tę niezwykłą działalność pisarską, którą miał odtąd prowadzić przez całe życie.
Powierzano mu ważne zadania. W 1248 r. został oddelegowany do zorganizowania studium teologii w Kolonii - jednym z najważniejszych ośrodków Niemiec, gdzie wielokrotnie mieszkał i która stała się jego przybranym miastem. Z Paryża przywiózł ze sobą do Kolonii swego wyjątkowego ucznia, Tomasza z Akwinu. Już sam fakt, że był nauczycielem św. Tomasza, byłby zasługą wystarczającą, aby żywić głęboki podziw dla św. Alberta. Między obu tymi wielkimi teologami zawiązały się stosunki oparte na wzajemnym szacunki i przyjaźni - zaletach ludzkich bardzo przydatnych w rozwoju nauki. W 1254 r. Albert został wybrany na przełożonego „Prowincji Teutońskiej”, czyli niemieckiej, dominikanów, która obejmowała wspólnoty rozsiane na rozległym obszarze Europy Środkowej i Północnej. Wyróżniał się gorliwością, z jaką pełnił tę posługę, odwiedzając wspólnoty i wzywając nieustannie braci do wierności św. Dominikowi, jego nauczaniu i przykładom.
Jego przymioty i zdolności nie uszły uwadze ówczesnego papieża Aleksandra IV, który zapragnął, by Albert towarzyszył mu przez jakiś czas w Anagni - dokąd papieże udawali się często - w samym Rzymie i w Viterbo, aby zasięgać jego rad w sprawach teologii. Tenże papież mianował go biskupem Ratyzbony - wielkiej i sławnej diecezji, która jednak przeżywała trudne chwile. Od 1260 do 1262 r. Albert pełnił tę posługę z niestrudzonym oddaniem, przywracając pokój i zgodę w mieście, reorganizując parafie i klasztory oraz nadając nowy bodziec działalności charytatywnej.
W latach 1263-64 Albert głosił kazania w Niemczech i Czechach na życzenie Urbana IV, po czym wrócił do Kolonii, aby podjąć na nowo swoją misję nauczyciela, uczonego i pisarza. Będąc człowiekiem modlitwy, nauki i miłości, cieszył się wielkim autorytetem, gdy wypowiadał się z okazji różnych wydarzeń w Kościele i społeczeństwie swoich czasów: był przede wszystkim mężem pojednania i pokoju w Kolonii, gdzie doszło do poważnego konfliktu arcybiskupa z instytucjami miasta; nie oszczędzał się podczas II Soboru Lyońskiego, zwołanego w 1274 r. przez Grzegorza X, by doprowadzić do unii Kościołów łacińskiego i greckiego po podziale w wyniku wielkiej schizmy wschodniej z 1054 r.;
wyjaśnił myśl Tomasza z Akwinu, która stała się przedmiotem całkowicie nieuzasadnionych zastrzeżeń, a nawet oskarżeń.
Zmarł w swej celi w klasztorze Świętego Krzyża w Kolonii w 1280 r. i bardzo szybko czczony był przez swoich współbraci. Kościół beatyfikował go w 1622 r., zaś kanonizacja miała miejsce w 1931 r., gdy papież Pius XI ogłosił go doktorem Kościoła. Było to uznanie dla tego wielkiego męża Bożego i wybitnego uczonego nie tylko w dziedzinie prawd wiary, ale i w wielu innych dziedzinach wiedzy; patrząc na tytuły jego licznych dzieł, zdajemy sobie sprawę z tego, że jego kultura miała w sobie coś z cudu, i że jego encyklopedyczne zainteresowania skłoniły go do zajęcia się nie tylko filozofią i teologią, jak wielu mu współczesnych, ale także wszelkimi innymi, znanymi wówczas dyscyplinami, od fizyki po chemię, od astronomii po mineralogię, od botaniki po zoologię. Z tego też powodu Pius XII ogłosił go patronem uczonych w zakresie nauk przyrodniczych i jest on też nazywany „Doctor universalis” - właśnie ze względu na rozległość swoich zainteresowań i swojej wiedzy.
Niewątpliwie metody naukowe stosowane przez św. Alberta Wielkiego nie są takie jak te, które miały się przyjąć w późniejszych stuleciach. Polegały po prostu na obserwacji, opisie i klasyfikacji badanych zjawisk, w ten sposób jednak otworzył on drzwi dla przyszłych prac.
Św. Albert może nas wiele jeszcze nauczyć. Przede wszystkim pokazuje, że między wiarą a nauką nie ma sprzeczności, mimo pewnych epizodów, świadczących o nieporozumieniach, jakie odnotowano w historii. Człowiek wiary i modlitwy, jakim był św. Albert Wielki, może spokojnie uprawiać nauki przyrodnicze i czynić postępy w poznawaniu mikro- i makrokosmosu, odkrywając prawa właściwe materii, gdyż wszystko to przyczynia się do podsycania pragnienia i miłości do Boga. Biblia mówi nam o stworzeniu jako pierwszym języku, w którym Bóg, będący najwyższą inteligencją i Logosem, objawia nam coś o sobie. Księga Mądrości np. stwierdza, że zjawiska przyrody, obdarzone wielkością i pięknem, są niczym dzieła artysty, przez które, w podobny sposób, możemy poznać Autora stworzenia (por. Mdr 13, 5). Uciekając się do porównania klasycznego w średniowieczu i odrodzeniu, można porównać świat przyrody do księgi napisanej przez Boga, którą czytamy, opierając się na różnych sposobach postrzegania nauk (por. Przemówienie do uczestników plenarnego posiedzenia Papieskiej Akademii Nauk, 31 października 2008 r.). Iluż bowiem uczonych, krocząc śladami św. Alberta Wielkiego, prowadziło swe badania, czerpiąc natchnienie ze zdumienia i wdzięczności w obliczu świata, który ich oczom - naukowców i wierzących - jawił się i jawi jako dobre dzieło mądrego i miłującego Stwórcy! Badanie naukowe przekształca się wówczas w hymn chwały. Zrozumiał to doskonale wielki astrofizyk naszych czasów, którego proces beatyfikacyjny się rozpoczął, Enrico Medi, gdy napisał: „O, wy, tajemnicze galaktyki... widzę was, obliczam was, poznaję i odkrywam was, zgłębiam was i gromadzę. Z was czerpię światło i czynię zeń naukę, wykonuję ruch i czynię zeń mądrość, biorę iskrzenie się kolorów i czynię zeń poezję; biorę was, gwiazdy, w swe ręce i drżąc w jedności mego jestestwa, unoszę was ponad was same, i w modlitwie składam was Stwórcy, którego tylko za moją sprawą wy, gwiazdy, możecie wielbić” („Dzieła”. „Hymn ku czci dzieła stworzenia”).
Św. Albert Wielki przypomina nam, że między nauką a wiarą istnieje przyjaźń, i że ludzie nauki mogą przebyć, dzięki swemu powołaniu do poznawania przyrody, prawdziwą i fascynującą drogę świętości.
Jego niezwykłe otwarcie umysłu przejawia się także w działalności kulturalnej, którą podjął z powodzeniem, a mianowicie w przyjęciu i dowartościowaniu myśli Arystotelesa. W czasach św. Alberta szerzyła się bowiem znajomość licznych dzieł tego filozofa greckiego, żyjącego w IV wieku przed Chrystusem, zwłaszcza w dziedzinie etyki i metafizyki. Ukazywały one siłę rozumu, wyjaśniały w sposób jasny i przejrzysty sens i strukturę rzeczywistości, jej zrozumiałość, wartość i cel ludzkich czynów. Św. Albert Wielki otworzył drzwi pełnej recepcji filozofii Arystotelesa w średniowiecznej filozofii i teologii, recepcji opracowanej potem w sposób ostateczny przez św. Tomasza. Owa recepcja filozofii, powiedzmy pogańskiej i przedchrześcijańskiej, oznaczała prawdziwą rewolucję kulturalną w tamtych czasach. Wielu myślicieli chrześcijańskich lękało się bowiem filozofii Arystotelesa, filozofii niechrześcijańskiej, przede wszystkim dlatego, że prezentowana przez swych komentatorów arabskich, interpretowana była tak, by wydać się, przynajmniej w niektórych punktach, jako całkowicie nie do pogodzenia z wiarą chrześcijańską. Pojawiał się zatem dylemat: czy wiara i rozum są w sprzeczności z sobą, czy nie?
Na tym polega jedna z wielkich zasług św. Alberta: zgodnie z wymogami naukowymi poznawał dzieła Arystotelesa, przekonany, że wszystko to, co jest rzeczywiście racjonalne, jest do pogodzenia z wiarą objawioną w Piśmie Świętym. Innymi słowy, św. Albert Wielki przyczynił się w ten sposób do stworzenia filozofii samodzielnej, różnej od teologii i połączonej z nią wyłącznie przez jedność prawdy. Tak narodziło się w XIII wieku wyraźne rozróżnienie między tymi dwiema gałęziami wiedzy - filozofią a teologią - które we wzajemnym dialogu współpracują zgodnie w odkrywaniu prawdziwego powołania człowieka, spragnionego prawdy i błogosławieństwa: i to przede wszystkim teologia, określona przez św. Alberta jako „nauka afektywna”, jest tą, która wskazuje człowiekowi jego powołanie do wiecznej radości, radości, która wypływa z pełnego przylgnięcia do prawdy.
Św. Albert Wielki potrafił przekazać te pojęcia w sposób prosty i zrozumiały. Prawdziwy syn św. Dominika głosił chętnie kazania ludowi Bożemu, który zdobywał swym słowem i przykładem swego życia.
Drodzy Bracia i Siostry, prośmy Pana, aby nie zabrakło nigdy w Kościele świętym uczonych, pobożnych i mądrych teologów jak św. Albert Wielki, i aby pomógł on każdemu z nas utożsamiać się z „formułą świętości”, którą realizował w swoim życiu: „Chcieć tego wszystkiego, czego ja chcę dla chwały Boga, jak Bóg chce dla swej chwały tego wszystkiego, czego On chce”, tzn. aby upodabniać się coraz bardziej do woli Boga, aby chcieć i czynić jedynie i zawsze to wszystko dla Jego chwały.
Po Eucharystii członkowie plenum synodu zebrali się w auli PWT, by obradować i głosować nad tematem formacji w naszej diecezji.
– Jezus pyta każdego z nas: czy znajdę w tobie wiarę? – uwrażliwia abp Józef Kupny.
Już po raz czwarty obradowali członkowie plenum II Synodu Archidiecezji Wrocławskiej – kapłani, świeccy i osoby konsekrowane. Tym razem tematem była formacja i priorytety z nią związane w naszej diecezji.
W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.