Zaczynamy więc od rana uczestniczyć w normalnym życiu domu.
A tymczasem krótkie nabożeństwo wieczorne w kaplicy na piętrze i
sen. Rano dzień zaczyna się również nabożeństwem połączonym z przyjęciem
najświętszego sakramentu. Niestety nie ma w pobliżu księdza katolickiego,
który sprawowałby najświętszą ofiarę w domu. Po nabożeństwie wszyscy
rozchodzą się do swoich zajęć, a jest ich wiele. Mnie przypada mycie
latryn na parterze, które były szczególnie brudne, ponieważ w nich
załatwiali się pacjenci, których sprawność fizyczna jest czasem bardzo
mała, to powoduje nie trudny do wyobrażenia efekt, szczególnie w
ubikacji.
Myłem je razem z .... przełożonym domu, szorowaliśmy
je kolejno szczotkami ryżowymi obficie polewając wodą. Szorowaliśmy
podłogi i lamperie zresztą nie tylko w latrynach. Inni bracia szorowali
wszystko w całym domu. Jeszcze inni myli pacjentów. Wynosiło ich
na zewnątrz i szorowało solidnie każdego dnia. Każdy był kąpany codziennie
dokładnie. Większość niestety była tak słaba, że nie potrafiła się
sama umyć, ba większość nawet nie potrafiła stanąć o własnych siłach.
Trzeba ich było więc wynieść na zewnątrz na werandę, rozebrać, wymyć,
przebrać i zanieść z powrotem na łóżko. Wszystkich codziennie przebierało
się w czystą odzież i każdemu wymieniało się pościel. Na podwórku
stał ogromny kocioł, do którego wrzucało się używaną odzież i pościel
i od razu gotowało. Wszystko to po to, aby zachować maksimum czystości.
Skończyłem mycie latryn i włączyłem się w mycie pacjentów.
Razem z jednym z braci wynieśliśmy na zewnątrz kolejnego pacjenta.
Przez cały czas mycia go, a trwało to około 5 minut, człowiek ten
coś krzyczał, machał rękami, pokazywał na żołądek. Myliśmy go mydłem
i spłukiwaliśmy kilka razy obficie wodą, a następnie został wytarty
do sucha. W pewnym monecie poczułem jak ten człowiek się jakby osunął
na moich rękach i nagle zasłabł, przestał machać rękami, wykrzykiwać,
widać jednak było, że żył.
Jeden z braci pomógł mi przenieść go do świeżo przebranego
łóżka pod ścianą.
W międzyczasie rozpoczął się obchód medyczny. Pod oknem
leżał młody chłopak z obandażowaną głową. Jeden z braci usiadł na
małym krzesełku przy łóżku i wolno zaczął odwijać bandaż. W pewnym
momencie podszedł do mnie brat, z którym myłem przed chwilą tego
krzyczącego mężczyznę, wskazał na niego i powiedział, że nie żyje
Jak to przecież przed chwilą żył, trzymałem go na rękach nie dalej
niż pięć minut temu. Teraz faktycznie leżał z zamkniętymi oczami,
otwartymi ustami z rękami niedbale rozrzuconymi. Umarł niemal na
moich rękach.
Jeszcze nigdy nie byłem tak blisko śmierci. Prawie na
moich oczach umarł człowiek z głodu, pomogły mu w tym zapewne nie
leczone choroby, które go od jakiegoś czasu pewnie toczyły.
W tym samym czasie głowa chłopaka leżącego pod oknem
rozwinięta została z wielu metrów bandaża i oczom moim ukazał się
widok szokujący. Mianowicie chłopak ów miał dziurę w lewym policzku,
wielkości kurzego jajka, a w tej to dziurze widać było boczne zęby.
Ciało w koło wyglądało na gnijące, poszarpane, a na tym, co pozostało
za uchem i na skroni, było kilka wrzodów, z których sączyły się białe
strugi ropy. Brat misjonarz bardzo delikatnie wyciskał wrzody. Pod
prawy policzek podstawił spodek, na który spływała ropa wypływająca
z ust. Chłopak wył z bólu i płakał. Następnie brat brał w pęsetę
tampony waty i delikatnie sięgał przez otwór w głąb, czyszcząc ogromną
ranę.
Na tym widoku skończył się mój pierwszy dzień w umieralni
Nowe Życie. Uciekłem na piętro do kaplicy i wyszedłem z niej dopiero
na obiad. Ale każdy następny dzień w umieralni był podobny, codziennie
kogoś nowego przynoszono w stanie wyczerpania i prawie każdego dnia
ktoś umierał. Śmierć była tu niestety częstym gościem, nie dziwiła
nikogo.
W następnych dniach poznałem inne rozdziały pracy braci.
Któregoś dnia wypadł dzień nauczyciela. Bracia zaprosili
mnie abym odwiedził z nimi kilka szkół w slumsach, w których pracują
na co dzień.
Cdn.
Pomóż w rozwoju naszego portalu